
Karla jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców.
Na zakończenie cyklu rozmów z Ekspertami Parentflixa, o bunt dwulatka zapytałam Karlę Orban – psychologa, trenerkę empatycznej komunikacji, superwizorkę placówek edukacyjnych. Od 2008 roku wspiera rodziny, nauczycieli i specjalistów pracujących z dziećmi. Jest autorką cyklu webinarów dla rodziców Codziennik Rodzica oraz redaktorką Kwartalnika Laktacyjnego, w którym pisze o psychologii i rodzicielstwie. Szkoli się w podejściu systemowym i interwencji kryzysowej (jest członkiem ICISF w trakcie procesu certyfikacji). W jej pracy bliskie jest jej Porozumienie Bez Przemocy oraz teoria więzi. Zdobywała doświadczenie zawodowe w szkołach, przedszkolach, ośrodku dla rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, a także w Dolnośląskim Centrum Onkologii. W ramach swojej prywatnej praktyki przyjmuje ponad 700 rodzin rocznie.
W Parentflixie opowiada o codziennym życiu i relacjach w rodzinie. Skupia się na komunikacji z małymi dziećmi do 6 roku życia, ich emocjach i wyzwaniach. Porusza tematy związane z relacją między dorosłymi: partnerami i członkami rodziny. Będzie także mówić o seksualności, tej dziecięcej i tej w związku, z perspektywy spotkania emocji i ciała.
Magdalena Komsta: Sformułowanie “bunt dwulatka” weszło na stałe do słownika. Skąd się ono wzięło?
Karla Orban: Tak naprawdę z tego, że zachowanie dziecka zaczyna przypominać bunt. Tutaj oczywiście pewnie nie mówię do rodziców hajnidów, ale często jest tak, że ktoś miał bardzo współpracujące i podążające dziecko, które w zasadzie na wszystko, co proponował rodzic, odpowiadało: „Tak”. Natomiast około drugiego roku życia przychodzi taki moment, kiedy to wszystko się zmienia, i nagle się okazuje, że: „nie ten kubek”, „nie, ta koszulka nie może być”, „ja nie chcę tego, co mi przygotowaliście na obiad”, „ale zaraz, moment, jak zabieracie talerz, to ja jednak chcę”. Rodzice często mówią o tym jako o buncie, bo mają takie poczucie, że powody złości są dla nich trudne do zrozumienia. Mogą być trywialne i takie, które wczoraj w ogóle nie były problemem, więc rodzice mają czasami poczucie, że “nie” jest mówione “dla zasady”. Stąd popularność tego określenia. My nie mówimy o tym jako o buncie, ale rozumiem, że to, co widzą rodzice, przypomina im sprzeciw bez wyraźnej przyczyny.
MK: Myślę, że dla rodziców dzieci w tym okresie dwulatkowym jedną z najtrudniejszych rzeczy jest takie niezdecydowanie. To, że dziecko czegoś chce, a potem tego nie chce, ale jak chcemy mu zabrać, to stwierdzi, że jednak „zje już te ziemniaki”. I wydaje się, jakby te nastroje dziecka były też zmienne. Dlaczego tak się w ogóle dzieje?
KO: Przede wszystkim musimy pamiętać, że dwulatki to są bardzo, bardzo małe dzieci. To, co się wiąże z tym byciem małym, to jest to, że układ nerwowy jest tak naprawdę dalej w powijakach. Zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje samoregulacyjne, czyli właśnie o to, żeby sobie radzić z napięciem, z nadmiarem stresorów.
Gwałtowność pewnych nastrojów może wynikać z tego, że układ nerwowy sprawia, że malucha bardzo łatwo jest wytrącić z równowagi, czyli drobny bodziec może “wykoleić” cały system i ta zmienność nastrojów może się pojawić z minuty na minutę. Ale też tak naprawdę mózg bardzo intensywnie się przebudowuje. Jak sobie popatrzymy na to, czego uczą się dwulatki, to zobaczymy, że uczą się całej masy rzeczy; od tego, żeby lepiej mówić, do tego, żeby lepiej koordynować (lepiej i więcej rzeczy mogą zrobić, potrafią zbudować nagle wieżę, potrafią ułożyć puzzle, których niedawno nie umiały ułożyć itd.). I wszystkie umiejętności, które nabywają, to jest jednocześnie przebudowa układu nerwowego. Jak się układ nerwowy przebudowuje, to jest łatwo o to, żeby każda kolejna rzecz dołożyła się do tego nadmiaru pracy, która w nim jest, i to sprawia, że mamy dziecko, które jest bardzo niestabilne emocjonalnie.
Jeśli chodzi o tę fazę „chcę i nie chcę”, to dziecko uczy się sprawczości, czyli tego, że ono zauważa, że jak o coś poprosi, to się dzieją różne rzeczy. I dziecko eksperymentuje z tą sprawczością. „A co się stanie, jak ja powiem, że chcę więcej, na przykład grzanek w zupie, dadzą? Dają mi więcej grzanek. Ale moment, ja wcale nie chciałem mieć ich dużo. Efekt mnie zdziwił. Zrobiłem to tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jak ja poproszę. I stało się. Dosypała mi, wow!”. Pomyślcie sobie, jakie to są cudy: „Ja coś mówię, a ten wielki człowiek to robi”, to jest niesamowite. I nawet jeśli to było coś, co działo się od urodzenia dziecka, to ono dopiero teraz zaczyna to rozumieć i świadomie na to patrzeć. Natomiast skutki mogą być nie takie, jak dziecko sobie wyobrażało, czyli właśnie „ktoś mi dodał kanapkę, a ja wcale nie chciałem kanapki, ja tylko chciałem powiedzieć, być widzianym, słyszanym, mieć jakąś prośbę zrealizowaną”. Gdy ta kanapka ląduje na talerzu, dziecko mówi „nie chcę”, ale jak rodzice ją zabierają, to zaraz, to jest inna sytuacja, której nie dziecko nie przewidziało wcześniej mentalnie. Gdy jesteśmy bardzo, bardzo mali, tu mówimy o okresie niemowlęcym, to nie mamy do czynienia z odmową jako taką – wcale. Jeśli ktoś mówi: „Nie możesz mieć mojego telefonu” i daje dziecku maskotkę, niemowlę czuje się z tym dobrze, to nie ma żadnej złości, nie ma emocji, które trzeba w sobie skontenerować i jakoś się nimi zająć. Sytuacja jest prosta: „Miałem jedną rzecz, teraz mam drugą, w sumie też okej”. Ale jak dziecko myśli: „Chcę telefon, a nie jakiegoś tam misia, ktoś mi zabiera!”, to nagle jednak pojawia się taki temat, jak odmowa, z którym trzeba nauczyć się sobie radzić. W tym, z perspektywy dziecka, może być logika – dzieci tak naprawdę bardzo często są obecne w tym momencie TU i TERAZ, to jest taka perspektywa pięciu sekund i nie łączą sobie tego, że ktoś im zabiera, z tym, że one przed chwilą tego nie chciały. Jest dużo takiego niezdecydowania.
MK: Myślę, że trudność dla rodziców polega w tym momencie na tym, że bardzo trudno nie mieć w głowie takiego wewnętrznego dialogu, podszeptu pod tytułem: „On mi to robi na złość. On mnie chce wykończyć. To jest niemożliwe, żeby chciał, a później nie chciał, a później płakał, że mu zabrałam”.
KO: Jeśli mamy kogoś takiego, kto się nie jest w stanie zdecydować, czy chce, czy nie chce, czasem dobrze jest tę decyzję podjąć za niego. Czyli jeśli ktoś np. mówi „zabierz to, nie chcę tego”, ja mu to zabieram, a on krzyczy dalej, to powinna być moja decyzja jako osoby dorosłej: „Dobra, wiesz co? Słuchaj, to chyba nie chodzi o tę zupę. Zabieram tę zupę, dobra?” i ja ją po prostu odnoszę. Dlaczego? Bo jak dziecko jest w stanie silnego pobudzenia, w jaki wpada dwulatek, czyli on po prostu sam nie wie, czego potrzebuje, to im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej ona się robi obciążająca. Tam jest ciężar decyzji. Czyli trzeba zdecydować, co z tym zrobić. Dwulatek może nie być w stanie zdecydować. I wtedy to dorosły przejmuje tę sytuację i mówi „Dobra, koniec”. To pozwala dziecku zdjąć tę decyzję z głowy. Dlatego w trakcie “szamotaniny”, czasami dobrze jest powiedzieć: „Słuchaj, okej. Wiesz co? Przerwa, zróbmy sobie przerwę. Weźmy tę zupę na bok. Chodź, może spróbujemy pójść na kanapę, możemy na chwilę wyjść z kuchni”, możemy zacząć robić inne rzeczy spoza tej sytuacji, bo nie uda nam się uzyskać takiego poziomu, w którym dziecko się świadomie zdecyduje. Te wszystkie sytuacje są po to, żeby nauczyć się podejmować decyzje. Trzyipółlatek zazwyczaj już ma tak, że jak się go zapytać: „Chcesz więcej?, a on powie: „Tak”, to jemu rzeczywiście chodzi o to, że on chce więcej. Ale tego się nauczył, jak kilka razy właśnie eksperymentował z tym „chcę więcej” – dostał, „już dobra, zabieraj” – „kurczę, zabierają mi, to nie o to chodziło”. Jak to przećwiczy, to wie już, czym jest decydowanie, ale tego dopiero się uczy w tym trudnym okresie dwulatkowym.
MK: Jak długo zwykle trwa bunt dwulatka?
KO: Różnie, naprawdę. Może to być miesiąc, a może być nawet tak, że to jest pół roku albo trochę dłużej.
Na to, że ten okres występuje nie mamy wpływu, bo on jest potrzebny. On czemuś służy. A służy temu, żeby ktoś, kto wcześniej był przypięty do nas, do naszej spódnicy, mógł sobie iść w swoją stronę i właśnie zrobić coś, co on chce, a nie coś, co chce mama. Trochę jest to eksperymentowanie z tym, że „ja nie chcę albo ja nie zrobię tak, jak ty chcesz”.
Ale ten moment może być mniej intensywny, kiedy dorośli wiedzą, jak dziecko wspierać, czyli właśnie wtedy, kiedy nie idą na noże. Pojawia się czasem takie pytanie: „Czy można wymienić łyżeczkę na inną albo założyć buty, które woli dziecko, które są zgodne z porą roku?”. Chciałabym tu podkreślić jedną taką bardzo ważną rzecz: wybierajcie swoje bitwy, gdy macie dwulatka. Dlatego, że tych sytuacji w ciągu dnia może być masa. I nawet jak sobie założycie, że „ja się w ogóle nie ugnę, nie dam tych innych butów. Co z tego, że to są kozaki i to są kozaki, nie! Ja chcę, żeby włożył te, które ja wskazałam”, to może się okazać, że macie takich sytuacji 20 w ciągu dnia i nie macie kompletnie już siły na życie. Więc jeśli coś nie zagraża czyjemuś bezpieczeństwu i Wy macie w sobie zgodę na to, można to zrobić. Myślę, że warto to czasami zrobić. Nie dlatego, że ja się boję tych emocji, że ja chcę uniknąć jakiegoś wybuchu. Tylko dlatego, że jeśli coś naprawdę nie jest ważne, a celem tej fazy jest to, żeby się nauczyć decydować, to jeśli ja pozwolę komuś decydować, to jest taka szansa, że on szybciej się nauczy tego, czego w tej fazie powinien, i to wszystko będzie mniej intensywne. Poza tym trochę takiej logiki człowieka dorosłego: jeśli idziecie do pracy i tam macie 20 takich wkurzających sytuacji, kiedy ktoś wam mówi: „Nie, nie stanie się tak, jak sugerujesz. To zły pomysł, nie robimy tego”, to może być tak, że jak wrócicie do domu, to też nie będziecie zupełnie spokojni, będziecie zmęczeni tą całodzienną batalią. Wy, i dzieci też. Więc im mniej ścieramy się na takich mało znaczących trudnościach codziennych, które nie mają znaczenia, tym jest nam lżej. Jak coś ma znaczenie, no to wiadomo, że ma, nie możemy podjąć takiej decyzji: „Nie idę do pracy, bo ten młody człowiek mówi, że nie wychodzimy, to ja zadzwonię do szefa” i tak przez trzy miesiące. Są takie decyzje, w których się tak nie da. Ale myślę, że czasami warto dziecku dać taką możliwość, żeby rzeczywiście sam zdecydował.
MK: Myślę, że dobrze wiedzieć, że elastyczność jednak z czasem naprawdę rośnie. Nawet jeśli ktoś ma takiego „upartego” dwulatka, dziecko, które jest mało elastyczne na zmiany i gdy się uprze, to trudno go do czegokolwiek namówić, to chciałbym powiedzieć, że jest światełko w tunelu. Okazuje się, że dziecko naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej elastyczne, w takim znaczeniu, że coraz bardziej daje się przekonać do zmiany na coś innego albo samo proponuje, że: „nic się nie stanie, jak zrobimy jednak tak, a nie wyjdzie na moje, to trudno, dam sobie jakoś radę”, więc widać te zmiany.
KO: Elastyczność to bardzo dobre słowo. Z tą elastycznością jest trochę tak, że my się elastyczności uczymy, gdy obserwujemy, jak elastyczni są inni ludzie. To jest dobra perspektywa, żeby się zastanowić: „Okej, czy ja sam robię to, co chcę zobaczyć w swoim dziecku?”. Jeżeli zawsze mówimy komuś twarde „nie”, mówimy, że tak ma być i koniec, nie będzie inaczej, to nie oczekujmy później od dzieci, że one, gdy coś jest inaczej, niż one chciały, podejdą elastycznie i powiedzą: „No wiesz, mamo, wiem, że się plany zmieniły” albo: „Rozumiem, że ty teraz potrzebujesz. siku, więc schodzimy już z tego placu zabaw”. Tej elastyczności nikt nigdy nikomu nie pokazał – więc skąd ją mieć? To jest tak ogólnie świetny argument za tym, żeby być elastycznym tam, gdzie się da, czyli tam, gdzie mamy autentyczną zgodę na coś. Nie w takim sensie, że ja mówię komuś: „Dobra, to rób to”, i tak naprawdę jestem wkurzony, a wewnętrznie sobie zapisuję na swojej wirtualnej liście długów: „Ten mi tutaj wisi, bo wyszłam na plac zabaw, kiedy wcale nie mam na to ochoty”. To nie o to chodzi, żeby zapisywać i mieć takie rosnące poczucie złości na dziecko. Tylko jeśli coś naprawdę jest takie, że w sumie patrzę, pytam się sama siebie: „Dobra, o co mi chodzi, że ja się na to nie zgadzam?. A może się boję, że jak będzie miał 18 lat, to nie będzie dalej wybierał tej łyżki”, to może niech sobie wybierze tę łyżkę. Czyli mam na coś zgodę, jestem elastyczna, mogę zmienić zdanie. W ogóle to zdanie: „Mogę zmieniać zdanie”, to jest coś takiego, co powinniśmy sobie czasami nawet wywiesić gdzieś w domu – „Mogę zmieniać zdanie”, ludzie czasami zmieniają zdanie.
MK: Powiedziałyśmy o tym, co może opóźnić występowanie buntu dwulatka, czyli o tych dużych zmianach w rodzinie. A zastanawiam się, czy jest coś, co może sprawić, że ten bunt dwulatka trwa dłużej niż przeciętny?
KO: Tak, myślę sobie, że są takie rzeczy. Czasami to może być bardzo podobne do tego, co potencjalnie go opóźnia, czyli – jeśli nam się ta faza zaczęła, ale trafia na bardzo niefajny czas w naszym życiu rodzinnym, kiedy to dużo się dzieje, to może być tak, że dziecku trudno jest domknąć sobie ten etap i trudno domknąć tę umiejętność, więc może się to przedłużać. Pojawiają się inne, pilniejsze umiejętności czy sytuacje. Generalnie może być też tak, że ten brak współpracy jest takim sygnałem dla rodzica: „Trudno mi z tym, co się dzieje, nie radzę sobie z czymś, co się dzieje albo nie radzę sobie z emocjami”. Czasami to jest jakaś drobna zmiana, czyli np. ktoś zaczął chodzić do przedszkola i nie bardzo sobie tam radzi, pojawia się jakieś takie trudne doświadczenie. Ale czasami to jest coś takiego, że my jako dorośli się nie dogadujemy, my się zaczynamy kłócić w domu. I zaczyna być też bardzo dużo powodów do kłótni o dziecko, bo dziecko przestaje z nami współpracować, i my obok tych konfliktów, które już mieliśmy, zaczynamy mieć jeszcze konflikty o to, co zrobić z dzieckiem, które nie chce czegoś zrobić. W tym okresie, w którym dorosłym jest trudno, to czasami ten brak współpracy to jest sposób na to, żeby dorośli się zjednoczyli – „jednak zajęli się mną, a nie rozmawianiem o tym, co im tam między sobą nie wychodzi”. Czyli żeby trochę zmienili wektor swojej złości „z siebie nawzajem na mnie, bo ich to scala, a ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważne”. To jest takie rodzinne tło bardzo różnych, trudnych zachowań u dzieci.
Ale może być też tak dlatego, że „jeśli oni się tak bardzo wciągnęli w te konflikty między sobą, to oni mogą się tak zachowywać, jakby mnie trochę tam nie było”. A to dla dzieci jest bardzo niebezpieczne. Natura tak zaprogramowała dzieci, żeby to było tak naprawdę ostateczne światło alarmowe – rodzic znika z horyzontu – nie dało się tak przeżyć na otwartej przestrzeni. Dzieci do dzisiaj mają tak, że mogą mieć takie momenty, w których szukają kontaktu z nami, upewniają się, że je widzimy, np. przywalając młodszemu bratu, robiąc coś bardzo trudnego, gdy jesteśmy zajęci.