Jak to jest być Panem Nianią? Wywiad Karli Orban z Damianem Maciejewskim

Jak to jest być Panem Nianią? Wywiad Karli Orban z Damianem Maciejewskim

Zawód niani jest jednym z najbardziej sfeminizowanych. Czy to jednak oznacza, że mężczyźni nie są zainteresowani pracą opiekunów? Jak wygląda w praktyce poszukiwanie pracy jako niania? Z jakimi wyzwaniami praca niani się wiąże i co można zrobić, by panów w opiece pracowało więcej? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdziesz w rozmowie psychologa Karli Orban, autorki książki „Żłobek, babcia, niania czy ja sama?” i Pana Niania, czyli Damiana Maciejewskiego, jednego z najbardziej znanych opiekunów dziecięcych w Polsce.

Karla Orban: Jaka była Twoja droga do pracy z dziećmi? Skąd pomysł, żeby pracować jako Pan Niania?

Damian Maciejewski, Pan Niania: Być może to, co teraz powiem zabrzmi trywialnie, ale – cytując klasyka polskiej kinematografii komediowej, a dokładniej fragment sceny z kultowego filmu „Chłopaki nie płaczą”, pomijając przy tym, jak ważne było to pytanie (śmiech) – zapytałem się siebie, co chcę w życiu robić, a potem zacząłem to robić. 😉

A tak na poważnie, nie należę do osób, które mają szczęście. Moje życie nigdy nie było „usłane różami”. Przejście z etapu wczesnego nastolatka, bardzo wrażliwego, od razu na głęboką wodę dorosłości, gdzie mimo że jestem pracowity i dokładny, wszystko szło mi jak po grudzie i nie opuszczał mnie pech, nie ma co ukrywać „przygniotło mnie”. Przyznaję się, nie byłem na to psychicznie gotowy. Odcisnęło to na mojej psychice jakieś piętno, towarzyszyły mi niepewność, lęki i strach. Potrzebowałem pomocy, w pełni świadom swojego stanu psychicznego. Nawet o to prosiłem! Zamiast tego niestety dostawałem „słowa wsparcia” typu: „pewnie jesteś leniem”, „pracować ci się nie chce”, „jesteś do niczego”, „nigdy nic w życiu nie osiągniesz”, „jesteś debilem”, „nigdy nie będziesz miał pieniędzy”, „do niczego się nie nadajesz” i wiele, wiele innych.

Jako dziecko i nastolatek chciałem być piosenkarzem, sportowcem lub artystą kabaretowym. Przez swoją nieśmiałość i brak pewności siebie, byłem jednak ciągle tym „gościem, co stoi z boku”. Miewałem też dziwne momenty w swoim życiu kiedy ze skrytego, zamkniętego chłopaka stawałem się nagle „duszą towarzystwa”, najbardziej rozbawionym i zabawnym chłopakiem, tylko po to, by za chwilę „zgasnąć” w codzienności pośród czterech ścian, płakać, mieć myśli samobójcze. W tamtym czasie byłem parę razy na wizytach u psychologa. Nie było mnie stać na stałą terapię, wiem jedynie, że wstępnie miałem postawioną diagnozę nerwicy lękowej i depresji. Można by zapytać: po co nam to wszystko opowiadasz…? Co to ma wspólnego z twoją drogą do bycia nianią, Panem Nianią…? Bardzo dużo! Te wszystkie sytuacje ukształtowały to kim jestem dzisiaj. Sam czasami się dziwię, że po takich perypetiach nie wyrosłem na „zbira”, tylko na jeszcze bardziej wrażliwego gościa.

KO: Czy zawsze pracowałeś z dziećmi?

DM: Nie, miałem po drodze całkiem sporo prac. Robiłem naprawdę różne rzeczy i wykonywałem wszelakie zawody, które nie miały nic wspólnego z dziećmi. Co dokładnie? Może to i jeszcze wiele „smaczków” zostawię na później, może na swoją książkę? (śmiech)

Czy byłem zadowolony z tego gdzie i jak pracowałem…? Stanowczo nie, wręcz odwrotnie – dobijało mnie to psychicznie jeszcze bardziej. Co do dzieci, odkąd pamiętam, uwielbiałem je, odnajdywałem się w tym jak ryba w wodzie. Znam dobrze swoje serce, wrażliwość i muszę szczerze przyznać, że czasami naprawdę mam wrażenie, że jest to moja życiowa zmora, ponieważ wiele rzeczy bardzo mocno przeżywam, niektóre nawet przez kilka, kilkanaście lat. Czasami ma to swoje plusy. Podejrzewam, że dzięki temu moja wyobraźnia i empatia nie znają granic, a to, co myślę, pozwala mi czasami bezszelestnie te dzieci rozumieć. Znaleźć z nimi wspólny język czy – jak w przypadku niemowląt – dać to ciepło, którego każdy z nas potrzebuje. Szczególnie ten mały człowiek, który, choć czasami wygląda jakby chciał nam coś powiedzieć, to niestety pozostaje mu dać nam znak swoim płaczem, uśmiechem, gaworzeniem czy ruchami ciała.

KO: Wróćmy do szukania własnej drogi. Co było dalej?

DM: Mijały dni, miesiące, lata… Zdawałem sobie sprawę, że nie spełnię większości swoich marzeń, ponieważ nie miałem takich możliwości, znajomości, pieniędzy, by robić to, co kocham. Zastanawiałem się więc, co mogę robić, żeby być zadowolonym. I wtedy stała się rzecz przyziemna. Pewnego dnia przyszła do nas koleżanka, studentka zaoczna i powiedziała, że w tygodniu dorabia jako niania. Tak jej słuchałem i słuchałem, oczy mi się zaświeciły i od razu pomyślałem, że przecież właśnie to mogłoby być pracą, którą mógłbym wykonywać z „sercem na dłoni”. Mógłbym normalnie pracować, robić coś co lubię, a tego przecież właśnie tyle czasu szukałem. Nie musieć iść do pracy i patrzeć na nią tylko i wyłącznie przez aspekt finansowy, a po prostu robić coś, w czym mogę się jakkolwiek spełniać. Długo nie zwlekając, spytałem się jej, jak zaczęła, gdzie poszukać klientów itd. Przyjęła to ze śmiechem myśląc, że pewnie sobie żartuję. Nikt nie wziął tego na poważnie. Ale ja uparcie mówiłem, że jeszcze zobaczą, że się przygotuję. Doświadczenie już jakieś mam, może jeszcze nie za wielkie i nie stricte jako niania, ale podszkolę się, nabiorę doświadczenia. Przemyślę, jak się zareklamować.

Wiedziałem, że będzie mi jako mężczyźnie znacznie trudniej, aniżeli kobiecie. W dodatku w głowie pojawiały się co i rusz niewspierające myśli, jak to przyjmą ludzie, czy zostanę wyśmiany, czy ktokolwiek mi zaufa i powierzy swoje dziecko mojej opiece…? Wiedziałem jednak, że jak nie wyjdę poza strefę komfortu, to w moim życiu nigdy nic się nie zmieni. Wątpliwości było co niemiara… A jednocześnie opieka nad dziećmi miała w sobie to „coś”. Coś, co sprawiało, że SIĘ CHCIAŁO. Co było potem, to już temat na książkę (śmiech). Ale działo się i nieustannie się dzieje, cały czas, na szczęście, w dobrą stronę . Jest o czym opowiadać. A ja staram się wciąż przełamywać stereotypy, przechodzić stopniowo poziom wyżej, rozwijać się i być codziennie lepszą wersją siebie z dnia poprzedniego.

KO: Trudno normalizować rolę opiekuna dziecięcego, gdy w Polsce niewielu mężczyzn decyduje się na urlop macierzyński i/lub wychowawczy. Jak myślisz, dlaczego?

DM: Myślę, że jako społeczeństwo patrzymy na te kwestie zbyt stereotypowo, choć i tak ostatnimi czasy możemy zauważyć trend zwyżkowy. I mężczyźni zaczynają patrzeć inaczej na kwestie rodzicielstwa, ojcostwa, aniżeli, powiedzmy, jeszcze 20-30 lat temu. To się powoli zmienia. Uważam, że to też nie jest dobre, żeby teraz świat się przewrócił do góry nogami, bo być może większość facetów nie jest na to po prostu gotowa, za co nikt nie powinien nikogo ganić. Pozwólmy, by mogło się to rozwinąć spokojnie, swoim tempem.

Mężczyźni powinni spojrzeć na ten temat także z innej perspektywy. To nie jest tak, że jak będziesz zajmować się dzieckiem, a twoja kobieta będzie pracować, to nie będziesz już mężczyzną. Po pierwsze, dużo zależy od uwarunkowań psychologicznych. Nie zawsze jest tak, że kobieta jest bardziej gotowa na opiekę nad dziećmi niż facet. Depresja poporodowa, połóg, zaburzenia hormonalne, miesiączki to tylko kilka z niewielu czynników mogących wpływać na nie zawsze pełną zdolność do pełnienia opieki nad dzieckiem.

Po drugie, pomijając już aspekty czysto psychologiczne, czasami bywa tak, że to kobieta ma lepiej płatną pracę i dla dobra rodziny rzeczywiście opłaca się to, żeby to jednak mężczyzna został w domu z dzieckiem. Jeszcze raz jednak powtórzę, że to nie powinno być dla żadnego mężczyzny jakkolwiek uwłaczające. Szukając zalet z męskiej perspektywy dodam z własnego doświadczenia, że wiele kobiet postrzega troskliwych, opiekujących się dzieckiem mężczyzn jako bardzo męskich (śmiech).

Dochodzi nam również karmienie piersią… Dlatego właśnie jest to temat rzeka i nie możemy patrzeć na każdy przypadek zero-jedynkowo. O tym wszystkim powinny zadecydować rozum i serce, do spółki. Obydwoje rodziców – w końcu kto, jak nie mama i tata, mają wiedzieć, co będzie najlepsza opcją w ich sytuacji.

KO: Wróćmy do Ciebie. Jakie są najczęstsze reakcje rodziców na Twoje ogłoszenie?

Damian: Dobre pytanie 🙂 Pozwól jednak, że rozwinę swoją wypowiedź nieco szerzej. Tak, zgadza się, jestem jednym z nielicznych mężczyzn w świecie niań, co tu dużo kryć, czuję to zresztą (śmiech). Szczerze mówiąc, po prawie 5 latach pracy w tym zawodzie, jest to dla mnie już sprawą naturalną, we mnie osobiście niewzbudzającą większych emocji. Na co dzień wręcz zapominam o tym, że wykonuję taki sfeminizowany zawód. Bardziej przypominają mi o tym klienci czy ludzie, którzy mnie obserwują w mediach czy na moich kanałach w mediach społecznościowych. Stykam się z różnymi reakcjami, pojawia się cały wachlarz emocji: od hejtu i nienawiści po uwielbienie i zachwyt. Przepraszam, właściwie odpowiedziałem na to pytanie całkowicie naokoło (śmiech).

Wracając do Twojego pytania, ostatnimi czasy reakcje rodziców są naprawdę pozytywne. Dostaję od nich duży kredyt zaufania, wierzą w moje kompetencje, zaangażowanie, doświadczenie. W to, że można na mnie polegać. Nie pozostaje mi w tej sytuacji nic innego, jak tylko w ramach wdzięczności pokazać, w pewnym sensie udowodnić, że się nie mylą.

Oczywiście istnieje też grupa rodziców, którzy podchodzą do mnie z dużą dozą niepewności. Zastanawiają się, czy na pewno dobrze robią, wybierając mnie na opiekuna do swojego dziecka. W tej grupie zdarzają się klienci, których z przymrużeniem oka moglibyśmy nazwać „klientami marnotrawnymi”. Kontaktują się ze mną, wydaje się, że wszystko dobrze się zapowiada, lecz z niewyjaśnionych przyczyn nie zatrudniają mnie. Zaczynają korzystać z usług innej niani, a po różnych incydentach wracają do mnie jak bumerang z zapytaniem, czy bym jednak do nich nie przyszedł. W takiej sytuacji nie myślę nad tym wtedy za długo, uśmiecham się, nie unoszę się w żadnym wypadku dumą, nie jestem opryskliwy. Staram się pomóc najlepiej, jak potrafię. Taka jest w końcu moja rola: zapewnić najlepszą opiekę dla danego dziecka.

Ostatnia grupa to tzw. hejterzy. Ludzie, którzy mnie obrażają, m.in. wyzywając od pedofili, chorych, podejrzanych typków. Są tacy, co piszą, że w życiu by nie zostawili swojego dziecka z facetem. Tak naprawdę, gdybym bardziej sięgnął pamięcią, przykładów hejtu znalazłbym całkiem sporo. Jest to straszne, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Muszę nieraz takie przytyki przyjmować „na klatę”, nie wchodzić z takimi osobami w dyskusję i robić dalej swoje.

KO: Nawet sobie nie wyobrażam, jak się z tym czujesz.

DM: Niektórzy piszą, żebym wziął się za „normalną” pracę, nie wiedząc, że prawdopodobnie pracuję „normalniej” od wielu osób. Prowadzę legalną, zarejestrowaną działalność gospodarczą, pracuję nawet po kilkanaście godzin dziennie, gdy jest taka potrzeba. Mam przy tym kasę fiskalną i terminale płatnicze. Staram się po prostu jakoś przetrwać finansowo, mimo że mam naprawdę mało kolorową sytuację i żeby mieć „na chleb”, muszę się ostro nagimnastykować. Gdyby nie szansa zarabiania z dnia na dzień, nieraz nie miałbym co do garnka włożyć.

Mimo że ciężko się czyta takie hejterskie ataki, staram się być w tym wszystkim „twardy”. Jestem zdania, że to nie ich słowa definiują, kim jestem. Robię to ja sam, a za mną przemawia to, jak działam, co sobą reprezentuję. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że zupełnie mnie to nie rusza. Potrafi to gdzieś „siąść” na głowę. Miałem przez to nieraz momenty zwątpienia, smutku czy załamania. Może zabrzmi to zbyt górnolotnie, ale mimo wszystkich złych chwil, jestem dumny, że mogę być opiekunem dziecięcym. że mogę codziennie spędzać czas z darami jakimi są dzieci. Dzielić się ciepłem z tymi małymi serduszkami i być może zmieniać ten świat na lepszy, ukazując mężczyznę trochę w innym świetle.

KO: No tak, w końcu wśród niektórych rodziców panuje przekonanie, że kobiety są bardziej „naturalne” i opiekuńcze w roli niani. Czy musiałeś kiedyś przekonywać, że poradzisz sobie z usypianiem czy uspokajaniem malucha?

DM: Pół żartem, pół serio, ja po prostu posiadam w sobie całkiem duży pierwiastek kobiecy (śmiech), naturalność i opiekuńczość są po prostu we mnie, nie musiałem nigdy tego w sobie jakoś specjalnie odkrywać. Aczkolwiek, wracając do twojego pytania: tak, musiałem, bardzo często, szczególnie na początku, gdy dopiero zaczynałem zajmować się opieką nad dziećmi. Patrzenie na ręce, obce domy i presja, że ma być „ideolo” – nie była to dla mnie łatwa sytuacja, często wręcz deprymująca. Czułem się z tym źle, zarazem rozumiejąc obiekcje rodziców. Brałem pod uwagę taką opcję, że na początku swojej drogi, jako facet będę często testowany i obserwowany… i tak właśnie było. W miarę upływu czasu przechodziło to jednak, kroczek po kroczku, w coraz większe zaufanie względem mojej osoby. Stawiałem się na miejscu rodziców. Wyobrażałem sobie, z jakim stresem i niepewnością muszą się mierzyć. Serio ich rozumiałem. Wiesz jak to jest: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Musimy pamiętać, że rodzice pod moją opiekę oddają to, co mają najcenniejsze: swoje dziecko. To nie jest zabawa, to jest poważna sprawa. To żywy, często bardzo mały, a niekiedy dopiero co urodzony, mały człowiek. Tu nie ma miejsca na błędy, dziecko ma być ze mną w 100 % bezpiecznie, zadbane i odpowiednio zaopiekowane. Podsumowując, wiele razy musiałem udowadniać, że poradzę sobie z usypianiem czy uspokajaniem dziecka. Na szczęście doszedłem do takiego etapu, że nic nie muszę nikomu udowadniać. Czyli chyba zdałem ten egzamin (śmiech)… choć czasami sam się na tym łapię, że próbuję od samego początku w relacji z nową rodziną pokazać, że nieprzypadkowo opiekuję się dziećmi i potrafię to dobrze robić.

KO: Masz już duże doświadczenie w tej pracy, prawda?

DM: Pod swoimi „skrzydłami” miałem już naprawdę sporą liczbę dzieci, a większość rodziców sama się do mnie zgłasza, czytają opinie, obserwują mnie w mediach społecznościowych lub trafiają do mnie z polecenia. Często to idzie „lawinowo”. Klienci są zadowoleni, polecają mnie następnym, ci kolejnym i w efekcie okazuje się że „obsługuję” czyjąś bliższą i dalszą rodzinę, przyjaciół i znajomych. Ja również nie siedzę z założonymi rękami i staram się być aktywny na „nianiowym” rynku pracy, wychodzić poza swoją strefę komfortu i sam szukać kolejnych klientów.

KO: W tym co mówisz słychać, że to nie jest dla Ciebie dorywcza praca. Jak intensywnie pracujesz?

DM: Może teraz niektórzy się zdziwią, ale są nawet takie dni, kiedy jestem w 2-3 różnych domach. Można wyobrazić sobie zatem, jak to wygląda. Szybko, w ciągu godziny, jadąc od jednej do drugiej rodziny, muszę się przestawić, „nabrać świeżości” i przygotować psychicznie na zmianę otoczenia. Choć uśmiech i poczucie humoru towarzyszy mi na co dzień, to czasami nie jest łatwo być uśmiechniętym, pełnym radości. Tak wygląda tego typu praca od „kuchni”. Swoje wszelkie problemy musisz zostawić za drzwiami. Ciekawostką jest, że teoretycznie taki tryb pracy powinien dawać mi mnóstwo pewności siebie, a ja jednak wciąż potrafię się zestresować. Mam w sobie dużo pokory i szacunku do pracy, którą wykonuję. Myślę, że jest to dobre podejście, dzięki czemu, po kilku latach pracy jako opiekun dziecięcy, wciąż potrafię czerpać z tej pracy radość i doceniać setki chwil z podopiecznymi, przy czym wciąż się uczyć, zdobywać nowe doświadczenie.

KO: No właśnie, porozmawiajmy o dzieciach. Jakie są ich reakcje?

DM: Myślę, że to zależy od wieku. Zacznę od tego, że w tej chwili często opiekuję się najmłodszymi, czyli niemowlętami. W takich sytuacjach ciężko mówić o różnych reakcjach. Gdy pojawiam się tak wcześnie w ich życiu, traktują mnie jak osobę z bliskiej rodziny. Wtedy to, jak w przyszłości dane dziecko będzie na mnie reagować, pozostaje już tylko w moich rękach. Na ile będę w stanie stworzyć wokół dziecka taką aurę, by czuło się w pełni bezpiecznie w mojej obecności. Ważne jest również odpowiednie nastawienie rodziców/rodzica. Dlatego dużym plusem jest sytuacja, kiedy relacja opiekun-rodzic potrafi wejść na „wyższy level”, poza przekonania i stereotypy. Dziecko doskonale wyczuwa, czy potrafimy darzyć się wzajemnie szacunkiem i sympatią. Opieka nad dziećmi to jest naprawdę specyficzna praca. Co do dzieci rocznych i starszych, to reakcje są bardzo różne, często skrajne, a przy tym na swój sposób powtarzalne. Pracuję na co dzień z przeróżnymi dziećmi. Od takich, które mają jeden dzień, po nastolatków, z chłopcami i dziewczynkami, nieraz również zdarzają się dzieci z różnymi problemami zdrowotnymi.

KO: Opowiedz!

DM: Zdarzyło mi się kiedyś, że niespełna trzylatka, wcześniej uprzedzona i przygotowana na moje przyjście przez rodziców, ledwo otworzyłem drzwi, momentalnie złapała mnie za rękę. Pełna pozytywnych emocji „porwała” mnie do swojego pokoju (śmiech), nie dając mi zamienić nawet słowa z rodzicami. Mocno się irytowała, gdy chcieliśmy ze sobą porozmawiać, a sytuacja była o tyle patowa, że widzieliśmy się pierwszy raz, więc wypadało czegoś się jednak o sobie dowiedzieć, czy przekazać sobie najważniejsze kwestie, nie? Uwierzcie mi, dziewczynce ciężko było zrozumieć, dlaczego mam w jej mniemaniu „ tracić czas” na rozmowy z jej rodzicami. Przecież ja miałem przyjść do niej, a nie do nich (śmiech). Czasami dzieje się odwrotnie. Pamiętam ośmioletniego chłopca, który, jak wszedłem do domu, schował się na balkonie i, zawstydzony, spędził tam chyba z pół godziny (śmiech). Po dwóch wizytach na balkonie i próbach przekonania go, że nie jestem taki straszny, a bywam, jak trzeba, nawet niepoważny (śmiech), zaproponowałem, żeby przyszedł jak już będzie gotowy. Powiedziałem, że pójdziemy na dobry początek na dwór, zagrać w piłkę nożną, czy w cokolwiek, co lubi. Jak się później okazało, nasze wyjście na dwór okazało się zbawienne. Pomogło mu się przede mną otworzyć, jak wracaliśmy do domu byliśmy już „ziomeczkami” (śmiech).

KO: Czy jest coś takiego w pracy opiekuna, co sprawia Ci trudność?

DM: Zarobki (śmiech). Zaśmiałem się, ale to taki bardziej śmiech przez łzy, ponieważ nie oszukujmy się, pieniądze są ważne, a praca opiekuna dziecięcego jest taką samą pracą jak ta, przykładowo, informatyka, blacharza czy dentysty. Tymczasem jest jeszcze bagatelizowana i umniejszana, zastanawiam się dlaczego? Przecież patrząc na „wagę” odpowiedzialności – co człowiek posiada cenniejszego, aniżeli własne dziecko? Warto sobie samemu poważnie odpowiedzieć na to pytanie. Na drugim miejscu jest zatrudnienie, co pośrednio wiąże się z zarobkami. A dokładniej jego brak. Nianie z reguły są zmuszone pracować na „czarno”. Rzadko ktoś oferuje dobrą umowę. A gdyby cokolwiek się przydarzyło? Tfu, tfu, oby nie! Ale gdyby jednak…? Oficjalnie niania mogłaby przecież powiedzieć, że ona w ogóle nie wie o co chodzi i właściwie nie zna tych Państwa a tym bardziej ich dziecka… Alternatywą pozostają agencje opiekunek. Jeśli jednak niania chciałaby, aby opieka nad dziećmi była jej jedynym lub głównym zajęciem, wtedy sprawa rozbija się o ilość pracy. Czy będzie jej wystarczająco dużo, by móc się utrzymać. Trzy lata temu poczułem się zmuszony założyć działalność gospodarczą. Chciałem być spokojnym o wszystkie składki, legalność opieki, tak bym nie musiał przy każdym nowym zleceniu drżeć o to, jak załatwić tę sprawę formalnie.

KO: Własna działalność gospodarcza generuje duże koszty, zwłaszcza przy niepewnych zleceniach. Opowiedzmy może o nich, bo niektórzy czytelnicy mogą nie mieć doświadczeń z tą formą zatrudnienia i wyobrażać sobie, że zatrzymujesz dla siebie całe wynagrodzenie.

DM: Tak, własna firma jakkolwiek mała by nie była, to są koszty. Składki zdrowotne, ubezpieczenie społeczne i chorobowe, podatek od wynagrodzenia [dopisek Karli: lekką ręką 15-20% tego, co płaci rodzic] i księgowość. Żeby nie było, są również plusy. Klienci otrzymują „gotowy produkt” mnie, moją usługę, moje doświadczenie. Zawsze mogą znaleźć moją firmę w internecie, sprawdzić wiarygodność. Widzą, kto będzie się opiekował ich córką/synem. Usługa jest wyceniona, dostają na nią paragon bądź fakturę i je opłacają, przy czym mogą to zrobić przelewem lub kartą.

KO: Tak, to na pewno duża wygoda i komfort. Chciałabym na zakończenie zadać Ci „duże” pytanie: jak myślisz, czy jest coś, co jako społeczeństwo możemy zrobić, żeby wspierać mężczyzn w wybieraniu zawodów związanych z pracą z małymi dziećmi?

DM: Szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałem, to ciekawe pytanie… Powiedziałbym: kobitki, kochajcie nas z całych sił, tak po prostu, na co dzień, choćby nie wiem jak było ciężko. Szanujmy się i wspierajmy… Mówię serio, bo o roli taty, partnera, męża miałem okazję rozmawiać z wieloma mężczyznami w różnym wieku i bardzo często te rozmowy miały wspólny mianownik. Panowie podkreślali, że są niedowartościowani, że czują, że relacje damsko-męskie pogarszają się, są zaniedbywane, gdy pojawia się dziecko. To z kolei bardzo niekorzystnie wpływa na ich samoocenę i chęć angażowania się bardziej w cokolwiek związanego z dziećmi. Może się wydawać, że nie odpowiadam na pytanie, bo mówię o mężczyźnie w roli ojca, ale to ma znaczenie ogólne, wpływa na to, jak widzi się role mężczyzn również poza rodziną Poglądy na rolę ojca kształtują to, co mężczyźni i kobiety myślą ogólnie o mężczyznach zajmujących się dziećmi, w domu i w pracy. Sam zauważam, jak wielu mężczyzn zmieniło swój punkt widzenia odkąd jestem „nianią”. Stwierdzają, po tym, jak mnie poznają i porozmawiają ze mną, że gadają z normalnym gościem, a nie z jakimś nie do końca normalnym dziwakiem ze swoich wyobrażeń (śmiech). Często słyszę od nich: „Szok! Fajnie, oryginalnie sobie wymyśliłeś to, co robisz!” W takiej chwili myślę sobie, że to jest właśnie kwintesencja tego co robię i jak to może wpłynąć na postrzeganie roli mężczyzn w społeczeństwie.

KO: A z czym Ty chciałbyś zakończyć naszą rozmowę?

DM: Kobiety zachodzą w ciążę, rodzą, karmią piersią, co jest naturalnym i przepięknym procesem. Ale mężczyźni mogą być idealnym ich uzupełnieniem, ogromnym wsparciem, a czasami wręcz grać pierwsze skrzypce w tematach związanych z opieką i wychowaniem.

Oczywiście mężczyzna musi to czuć, podobnie jak kobieta, nic na siłę. Codzienna praca z dziećmi wymaga dużo cierpliwości i opanowania, ale zyskać na tym mogą tak naprawdę wszyscy. Korzysta dziecko, któremu zapewniamy zróżnicowanie doświadczenia, wzorce ról, a przez to być może trochę inne spojrzenie na świat, zabawy, czy nawet zwykłe przytulenie – że tu płeć nie jest taka ważna, że liczą się zaangażowanie i chęci. Korzystają nasze relacje damsko-męskie, gdzie mężczyźni i kobiety, dzięki podobnym doświadczeniom z dziećmi, są w stanie bardziej zrozumieć troski, zmartwienia, problemy czy czasami po prostu zmęczenie fizyczne i psychiczne. No i w końcu, nie zapominajmy o zyskach społecznych: zyskujemy lepsze relacje międzyludzkie. A pod względem zawodowym otwarcie zarówno kobietom jak i mężczyznom nowej furtki do działania.

KO: Dziękuję Ci bardzo!

Damian Maciejewski od lat pracuje jako opiekun dzieci w różnym wieku. Prywatnie jest tatą trójki. O swoim życiu i pracy opowiada na YouTube i na Instagramie.

Jesteś na urlopie macierzyńskim? Zastanawiasz się, co dalej? Zamów książkę Karli Orban:

Co po rowerku biegowym?

Co po rowerku biegowym?

Podczas mojego wywiadu na żywo z mgr Agnieszką Słoniowską, na temat pchaczy, jeździków i rowerków, padło słuszne pytanie: co po rowerku biegowym? Czy kupić po prostu wyższy i większy rowerek? Rowerek z trzema kółkami? Czy może lepszy będzie taki z doczepianymi z tyłu, tak zwanymi bocznymi, kółkami? Przeczytaj, co odpowiedziała ekspertka. Przy okazji drugiego otwarcia klubu dla rodziców Parentflix, zorganizowałam serię wywiadów z nowymi ekspertami klubu. Jeden z nich przeprowadziłam z Agnieszką Słoniowską – fizjoterapeutką z ponaddwudziestoletnim stażem i terapeutką neurorozwojową. Był on zatytułowany „Pchacze, jeździki, rowerki biegowe i z bocznymi kółkami – jakie wybrać?”. Poruszyłyśmy w nim temat wyboru pojazdów dla dzieci. Poniższy tekst jest zapisem wypowiedzi ekspertki. 

AGNIESZKA JEST JEDNĄ Z EKSPERTEK, KTÓREJ SZKOLENIA ZNAJDZIESZ
W MOIM KLUBIE ONLINE DLA RODZICÓW PARENTFLIX.

 

Rowerki z bocznymi kółkami

Uważam, że dziecko powinno z biegowego roweru przesiąść się na zwykły, dwukołowy rower z pedałami. Gdy patrzę, jak jeżdżą dzieci z kółkami bocznymi, to obserwuję, co się dzieje z ich ciałem. Kiedy sami jedziemy na rowerze i skręcamy, siła odśrodkowa wypycha nas na zewnątrz, a nasza reakcja jest taka, że pochylamy się w stronę, w którą będziemy zakręcać, żeby nie wypaść na łuku, żeby nas nie wyrzuciła siła odśrodkowa. Taki jest mechanizm równoważny – przeciwdziałać sile, która na nas działa. Natomiast przy rowerkach, które mają kółka boczne – zwłaszcza jeśli są one podniesione tak, że dziecko balansuje dosyć długo na dwóch kołach i musi się mocno przechylić, żeby boczne kółko dotknęło ziemi – jest zupełnie inaczej. Dziecko jeszcze bardziej przechyla się wraz z siłą odśrodkową, chcąc żeby kółko szybciej dotknęło ziemi, dając poczucie bezpieczeństwa. Przestaje reagować reakcją równoważną, oddaje równowagę na rzecz sprzętu, z którego korzysta. To zdecydowanie działa na niekorzyść dziecka. 

 

Co po biegówce?

Jeśli więc dziecko wyrosło już ze wszystkich rowerków biegowych, a nadal jeszcze nie ogarnęło jazdy na dwóch kołach, to po prostu odczepia się pedały od takiego dwukołowego roweru. Dziecko korzysta z niego jak z biegówki. Wtedy też zachęcam do tego, żeby jednak trochę pobiegać za dzieckiem z tym kijem. Nie łapmy go jednak za każdym razem, żeby jechało dłużej, tylko uczmy go chwytania równowagi, zatrzymywania się i wyciągania nogi do zatrzymywania, bo to jest mechanizm równoważny i podporowy. To właśnie będzie przyspieszało jego naukę jazdy samodzielnej.

 

Rowerki trójkołowe

Rowerki trójkołowe tak naprawdę pojawiają się już u rocznych dzieci: jedne mają pedały tuż pod siodełkiem, inne – na przednim kole. Powiedziałabym, że to jest fajna zabawka, ale jako wariant. Dziecko w takim rowerku, mając napęd przed sobą, nie obciąża miednicy na guzach kulszowych (z których szłaby informacja o tym, jak przeciwdziałać sile grawitacji i o tym, jak powinno się siedzieć). Zamiast tego siedzą z pochyloną do tyłu miednicą, na kości krzyżowej zapierając się plecami. Jest to niekorzystny wzorzec – zabiera napięcie z mięśni brzucha. Może się okazać, że z takiego rowerka będzie dziecku ciężko się przesiąść na zwykły rower, bo nie nauczyło się przenoszenia środka ciężkości na boki, a jego miednica nie czuje guzów kulszowych, które są źródłem informacji o równowadze.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Podcięcie wędzidełka – jak się je robi?

Podcięcie wędzidełka – jak się je robi?

 

Jak wygląda podcięcie wędzidełka języka? Czy lepiej wykonać je metodą laserową czy tradycyjną? Co ze znieczuleniem? Czy do zabiegu trzeba się przygotować? 

Odpowiedzi na te pytania udzielił mi człowiek, który na temacie zna się jak mało kto: mgr Mateusz Borys – neurologopeda i terapeuta miofunkcyjny, ekspert Parentflixa. Poniższy tekst jest podsumowaniem fragmentu wywiadu, którego mi udzielił przy okazji drugiego otwarcia klubu. 

 

Przed zabiegiem – jak się przygotować?

Zanim wędzidełko zostanie podcięte, od 1–3 tygodni przed zabiegiem, warto udać się do neurologopedy, logopedy wczesnej interwencji lub do mioterapeuty, który poinstruuje, w jaki sposób należy stymulować język dziecka. W praktyce są to identyczne ćwiczenia jak te, które zaleca się wykonywać po zabiegu, choć warunki w jamie ustnej dziecka będą oczywiście inne. Dlaczego warto zacząć wcześniej? Dziecko nauczy się nowych ruchów, zapisując je w pamięci motorycznej. Dzięki temu po zabiegu będzie mniej zaskoczone i łatwiej podda się stymulacji. Jednocześnie rodzic będzie już przeszkolony – praca po przecięciu wędzidełka będzie mniej stresująca. 

 

Laser czy nielaser – oto jest pytanie! 

Na rodzicielskich grupach trwa zaciekła dyskusja. Jedni twardo bronią tradycyjnych metod, przeklinając wszelkie nowinki, inni ufają wyłącznie technikom laserowym. A co o tym myślą logopedzi? No cóż, ich zdania także są podzielone, choć opinie są znacznie mniej radykalne. 

Zacznijmy od tego, że nożyk i nożyczki chirurgiczne wciąż cieszą się większą popularnością wśród specjalistów przecinających wędzidełka języka. Część środowiska logopedycznego obdarza doświadczonych chirurgów laserowych zaufaniem. Sceptycy zwracają uwagę na fakt, że w przypadku nieudanego zabiegu, rana – pod wpływem ciepła generowanego przez laser – goi się zbyt szybko. To z kolei, przy braku stymulacji, może prowadzić do powstania zrostu.

 

Uwaga na zrosty!

Jeśli pojawi się zrost, zwykle trzeba powtórzyć zabieg. Kiedy? Chirurdzy zalecają odczekać od miesiąca do dwóch, aby dać tkankom czas na pełne zagojenie. Z kolei logopedzi ponaglają: ruchomość języka może stać się jeszcze bardziej ograniczona niż przed zabiegiem, a tym samym karmienie może okazać się jeszcze trudniejsze. Cóź… najlepiej jeśli decyzję o terminie podejmie cały zespół specjalistów. 

Niezwykle ważne jest informowanie rodziców o istotności stymulacji po zabiegu. To przede wszystkim ona chroni przed zrostami. Ryzyko pojawienia się zrostów jest szczególnie wysokie u dzieci z obniżonym napięciem mięśniowym, mniej manipulujących językiem niż ich rówieśnicy. 

 

Znieczulenie miejscowe czy ogólne?

Krążą różne opowieści. Słyszałam już o wędzidełkach przecinanych bez jakiegokolwiek znieczulenia, zabiegach w znieczuleniu ogólnym (gdy dziecko jest „uśpione”) i miejscowym. Jaka jest standardowa procedura i czy są od niej wyjątki?

W większości przypadków, bez względu na wiek pacjenta, stosuje się znieczulenie miejscowe. Znieczulenie ogólne będzie zarezerwowane dla szczególnie trudnych przypadków, u dzieci z większymi problemami, np. z poważnymi urazami okołoporodowymi. Może się jednak zdarzyć, że jeśli dziecko ma umówiony inny zabieg, wymagający znieczulenia ogólnego (np. wycięcie migdałka lub większa interwencja stomatologiczne), lekarz zasugeruje podcięcie wędzidełka „przy okazji”. 

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

 

Karla jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Na zakończenie cyklu rozmów z Ekspertami Parentflixa, o bunt dwulatka zapytałam Karlę Orban – psychologa, trenerkę empatycznej komunikacji, superwizorkę placówek edukacyjnych. Od 2008 roku wspiera rodziny, nauczycieli i specjalistów pracujących z dziećmi. Jest autorką cyklu webinarów dla rodziców Codziennik Rodzica oraz redaktorką Kwartalnika Laktacyjnego, w którym pisze o psychologii i rodzicielstwie. Szkoli się w podejściu systemowym i interwencji kryzysowej (jest członkiem ICISF w trakcie procesu certyfikacji). W jej pracy bliskie jest jej Porozumienie Bez Przemocy oraz teoria więzi. Zdobywała doświadczenie zawodowe w szkołach, przedszkolach, ośrodku dla rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, a także w Dolnośląskim Centrum Onkologii. W ramach swojej prywatnej praktyki przyjmuje ponad 700 rodzin rocznie.

W Parentflixie opowiada o codziennym życiu i relacjach w rodzinie. Skupia się na komunikacji z małymi dziećmi do 6 roku życia, ich emocjach i wyzwaniach. Porusza tematy związane z relacją między dorosłymi: partnerami i członkami rodziny. Będzie także mówić o seksualności, tej dziecięcej i tej w związku, z perspektywy spotkania emocji i ciała.

 

Magdalena Komsta: Sformułowanie “bunt dwulatka” weszło na stałe do słownika. Skąd się ono wzięło? 

 

Karla Orban: Tak naprawdę z tego, że zachowanie dziecka zaczyna przypominać bunt. Tutaj oczywiście pewnie nie mówię do rodziców hajnidów, ale często jest tak, że ktoś miał bardzo współpracujące i podążające dziecko, które w zasadzie na wszystko, co proponował rodzic, odpowiadało: „Tak”.  Natomiast około drugiego roku życia przychodzi taki moment, kiedy to wszystko się zmienia, i nagle się okazuje, że: „nie ten kubek”, „nie, ta koszulka nie może być”, „ja nie chcę tego, co mi przygotowaliście na obiad”, „ale zaraz, moment, jak zabieracie talerz, to ja jednak chcę”. Rodzice często mówią o tym jako o buncie, bo mają takie poczucie, że powody złości są dla nich trudne do zrozumienia. Mogą być trywialne i takie, które wczoraj w ogóle nie były problemem, więc rodzice mają czasami poczucie, że “nie” jest mówione “dla zasady”. Stąd popularność tego określenia. My nie mówimy o tym jako o buncie, ale rozumiem, że to, co widzą rodzice, przypomina im sprzeciw bez wyraźnej przyczyny.

 

MK: Myślę, że dla rodziców dzieci w tym okresie dwulatkowym jedną z najtrudniejszych rzeczy jest takie niezdecydowanie. To, że dziecko czegoś chce, a potem tego nie chce, ale jak chcemy mu zabrać, to stwierdzi, że jednak „zje już te ziemniaki”. I wydaje się, jakby te nastroje dziecka były też zmienne. Dlaczego tak się w ogóle dzieje?

 

KO: Przede wszystkim musimy pamiętać, że dwulatki to są bardzo, bardzo małe dzieci. To, co się wiąże z tym byciem małym, to jest to, że układ nerwowy jest tak naprawdę dalej w powijakach. Zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje samoregulacyjne, czyli właśnie o to, żeby sobie radzić z napięciem, z nadmiarem stresorów. 

Gwałtowność pewnych nastrojów może wynikać z tego, że układ nerwowy sprawia, że malucha bardzo łatwo jest wytrącić z równowagi, czyli drobny bodziec może “wykoleić” cały system i ta zmienność nastrojów może się pojawić z minuty na minutę. Ale też tak naprawdę mózg bardzo intensywnie się przebudowuje. Jak sobie popatrzymy na to, czego uczą się dwulatki, to zobaczymy, że uczą się całej masy rzeczy; od tego, żeby lepiej mówić, do tego, żeby lepiej koordynować (lepiej i więcej rzeczy mogą zrobić, potrafią zbudować nagle wieżę, potrafią ułożyć puzzle, których niedawno nie umiały ułożyć itd.). I wszystkie umiejętności, które nabywają, to jest jednocześnie przebudowa układu nerwowego. Jak się układ nerwowy przebudowuje, to jest łatwo o to, żeby każda kolejna rzecz dołożyła się do tego nadmiaru pracy, która w nim jest, i to sprawia, że mamy dziecko, które jest bardzo niestabilne emocjonalnie. 

Jeśli chodzi o tę fazę „chcę i nie chcę”, to dziecko uczy się sprawczości, czyli tego, że ono zauważa, że jak o coś poprosi, to się dzieją różne rzeczy. I dziecko eksperymentuje z tą sprawczością. „A co się stanie, jak ja powiem, że chcę więcej, na przykład grzanek w zupie, dadzą? Dają mi więcej grzanek. Ale moment, ja wcale nie chciałem mieć ich dużo. Efekt mnie zdziwił. Zrobiłem to tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jak ja poproszę. I stało się. Dosypała mi, wow!”. Pomyślcie sobie, jakie to są cudy: „Ja coś mówię, a ten wielki człowiek to robi”, to jest niesamowite. I nawet jeśli to było coś, co działo się od urodzenia dziecka, to ono dopiero teraz zaczyna to rozumieć i świadomie na to patrzeć. Natomiast skutki mogą być nie takie, jak dziecko sobie wyobrażało, czyli właśnie „ktoś mi dodał kanapkę, a ja wcale nie chciałem kanapki, ja tylko chciałem powiedzieć, być widzianym, słyszanym, mieć jakąś prośbę zrealizowaną”. Gdy ta kanapka ląduje na talerzu, dziecko mówi „nie chcę”, ale jak rodzice ją zabierają, to zaraz, to jest inna sytuacja, której nie dziecko nie przewidziało wcześniej mentalnie. Gdy jesteśmy bardzo, bardzo mali, tu mówimy o okresie niemowlęcym, to nie mamy do czynienia z odmową jako taką – wcale. Jeśli ktoś mówi: „Nie możesz mieć mojego telefonu” i daje dziecku maskotkę, niemowlę czuje się z tym dobrze, to nie ma żadnej złości, nie ma emocji, które trzeba w sobie skontenerować i jakoś się nimi zająć. Sytuacja jest prosta: „Miałem jedną rzecz, teraz mam drugą, w sumie też okej”. Ale jak dziecko myśli: „Chcę telefon, a nie jakiegoś tam misia, ktoś mi zabiera!”, to nagle jednak pojawia się taki temat, jak odmowa, z którym trzeba nauczyć się sobie radzić. W tym, z perspektywy dziecka, może być logika – dzieci tak naprawdę bardzo często są obecne w tym momencie TU i TERAZ, to jest taka perspektywa pięciu sekund i nie łączą sobie tego, że ktoś im zabiera, z tym, że one przed chwilą tego nie chciały. Jest dużo takiego niezdecydowania.

 

MK: Myślę, że trudność dla rodziców polega w tym momencie na tym, że bardzo trudno nie mieć w głowie takiego wewnętrznego dialogu, podszeptu pod tytułem: „On mi to robi na złość. On mnie chce wykończyć. To jest niemożliwe, żeby chciał, a później nie chciał, a później płakał, że mu zabrałam”. 

 

KO: Jeśli mamy kogoś takiego, kto się nie jest w stanie zdecydować, czy chce, czy nie chce, czasem dobrze jest tę decyzję podjąć za niego. Czyli jeśli ktoś np. mówi „zabierz to, nie chcę tego”, ja mu to zabieram, a on krzyczy dalej, to powinna być moja decyzja jako osoby dorosłej: „Dobra, wiesz co? Słuchaj, to chyba nie chodzi o tę zupę. Zabieram tę zupę, dobra?” i ja ją po prostu odnoszę. Dlaczego? Bo jak dziecko jest w stanie silnego pobudzenia, w jaki wpada dwulatek, czyli on po prostu sam nie wie, czego potrzebuje, to im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej ona się robi obciążająca. Tam jest ciężar decyzji. Czyli trzeba zdecydować, co z tym zrobić. Dwulatek może nie być w stanie zdecydować. I wtedy to dorosły przejmuje tę sytuację i mówi „Dobra, koniec”. To pozwala dziecku zdjąć tę decyzję z głowy. Dlatego w trakcie “szamotaniny”, czasami dobrze jest powiedzieć: „Słuchaj, okej. Wiesz co? Przerwa, zróbmy sobie przerwę. Weźmy tę zupę na bok. Chodź, może spróbujemy pójść na kanapę, możemy na chwilę wyjść z kuchni”, możemy zacząć robić inne rzeczy spoza tej sytuacji, bo nie uda nam się uzyskać takiego poziomu, w którym dziecko się świadomie zdecyduje. Te wszystkie sytuacje są po to, żeby nauczyć się podejmować decyzje. Trzyipółlatek zazwyczaj już ma tak, że jak się go zapytać: „Chcesz więcej?, a on powie: „Tak”, to jemu rzeczywiście chodzi o to, że on chce więcej. Ale tego się nauczył, jak kilka razy właśnie eksperymentował z tym „chcę więcej” – dostał, „już dobra, zabieraj” – „kurczę, zabierają mi, to nie o to chodziło”. Jak to przećwiczy, to wie już, czym jest decydowanie, ale tego dopiero się uczy w tym trudnym okresie dwulatkowym.

 

MK: Jak długo zwykle trwa bunt dwulatka?

 

KO: Różnie, naprawdę. Może to być miesiąc, a może być nawet tak, że to jest pół roku albo trochę dłużej. 

Na to, że ten okres występuje nie mamy wpływu, bo on jest potrzebny. On czemuś służy. A służy temu, żeby ktoś, kto wcześniej był przypięty do nas, do naszej spódnicy, mógł sobie iść w swoją stronę i właśnie zrobić coś, co on chce, a nie coś, co chce mama. Trochę jest to eksperymentowanie z tym, że „ja nie chcę albo ja nie zrobię tak, jak ty chcesz”.

Ale ten moment może być mniej intensywny, kiedy dorośli wiedzą, jak dziecko wspierać, czyli właśnie wtedy, kiedy nie idą na noże. Pojawia się czasem takie pytanie: „Czy można wymienić łyżeczkę na inną albo założyć buty, które woli dziecko, które są zgodne z porą roku?”. Chciałabym tu podkreślić jedną taką bardzo ważną rzecz: wybierajcie swoje bitwy, gdy macie dwulatka. Dlatego, że tych sytuacji w ciągu dnia może być masa. I nawet jak sobie założycie, że „ja się w ogóle nie ugnę, nie dam tych innych butów. Co z tego, że to są kozaki i to są kozaki, nie! Ja chcę, żeby włożył te, które ja wskazałam”, to może się okazać, że macie takich sytuacji 20 w ciągu dnia i nie macie kompletnie już siły na życie. Więc jeśli coś nie zagraża czyjemuś bezpieczeństwu i Wy macie w sobie zgodę na to, można to zrobić. Myślę, że warto to czasami zrobić. Nie dlatego, że ja się boję tych emocji, że ja chcę uniknąć jakiegoś wybuchu. Tylko dlatego, że jeśli coś naprawdę nie jest ważne, a celem tej fazy jest to, żeby się nauczyć decydować, to jeśli ja pozwolę komuś decydować, to jest taka szansa, że on szybciej się nauczy tego, czego w tej fazie powinien, i to wszystko będzie mniej intensywne. Poza tym trochę takiej logiki człowieka dorosłego: jeśli idziecie do pracy i tam macie 20 takich wkurzających sytuacji, kiedy ktoś wam mówi: „Nie, nie stanie się tak, jak sugerujesz. To zły pomysł, nie robimy tego”, to może być tak, że jak wrócicie do domu, to też nie będziecie zupełnie spokojni, będziecie zmęczeni tą całodzienną batalią. Wy, i dzieci też. Więc im mniej ścieramy się na takich mało znaczących trudnościach codziennych, które nie mają znaczenia, tym jest nam lżej. Jak coś ma znaczenie, no to wiadomo, że ma, nie możemy podjąć takiej decyzji: „Nie idę do pracy, bo ten młody człowiek mówi, że nie wychodzimy, to ja zadzwonię do szefa” i tak przez trzy miesiące. Są takie decyzje, w których się tak nie da. Ale myślę, że czasami warto dziecku dać taką możliwość, żeby rzeczywiście sam zdecydował.

 

MK: Myślę, że dobrze wiedzieć, że elastyczność jednak z czasem naprawdę rośnie. Nawet jeśli ktoś ma takiego „upartego” dwulatka, dziecko, które jest mało elastyczne na zmiany i gdy się uprze, to trudno go do czegokolwiek namówić, to chciałbym powiedzieć, że jest światełko w tunelu. Okazuje się, że dziecko naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej elastyczne, w takim znaczeniu, że coraz bardziej daje się przekonać do zmiany na coś innego albo samo proponuje, że: „nic się nie stanie, jak zrobimy jednak tak, a nie wyjdzie na moje, to trudno, dam sobie jakoś radę”, więc widać te zmiany.

 

KO: Elastyczność to bardzo dobre słowo. Z tą elastycznością jest trochę tak, że my się elastyczności uczymy, gdy obserwujemy, jak elastyczni są inni ludzie. To jest dobra perspektywa, żeby się zastanowić: „Okej, czy ja sam robię to, co chcę zobaczyć w swoim dziecku?”. Jeżeli zawsze mówimy komuś twarde „nie”, mówimy, że tak ma być i koniec, nie będzie inaczej, to nie oczekujmy później od dzieci, że one, gdy coś jest inaczej, niż one chciały, podejdą elastycznie i powiedzą: „No wiesz, mamo, wiem, że się plany zmieniły” albo: „Rozumiem, że ty teraz potrzebujesz. siku, więc schodzimy już z tego placu zabaw”. Tej elastyczności nikt nigdy nikomu nie pokazał – więc skąd ją mieć? To jest tak ogólnie świetny argument za tym, żeby być elastycznym tam, gdzie się da, czyli tam, gdzie mamy autentyczną zgodę na coś. Nie w takim sensie, że ja mówię komuś: „Dobra, to rób to”, i tak naprawdę jestem wkurzony, a wewnętrznie sobie zapisuję na swojej wirtualnej liście długów: „Ten mi tutaj wisi, bo wyszłam na plac zabaw, kiedy wcale nie mam na to ochoty”. To nie o to chodzi, żeby zapisywać i mieć takie rosnące poczucie złości na dziecko. Tylko jeśli coś naprawdę jest takie, że w sumie patrzę, pytam się sama siebie: „Dobra, o co mi chodzi, że ja się na to nie zgadzam?. A może się boję, że jak będzie miał 18 lat, to nie będzie dalej wybierał tej łyżki”, to może niech sobie wybierze tę łyżkę. Czyli mam na coś zgodę, jestem elastyczna, mogę zmienić zdanie. W ogóle to zdanie: „Mogę zmieniać zdanie”, to jest coś takiego, co powinniśmy sobie czasami nawet wywiesić gdzieś w domu – „Mogę zmieniać zdanie”, ludzie czasami zmieniają zdanie.

 

MK: Powiedziałyśmy o tym, co może opóźnić występowanie buntu dwulatka, czyli o tych dużych zmianach w rodzinie. A zastanawiam się, czy jest coś, co może sprawić, że ten bunt dwulatka trwa dłużej niż przeciętny? 

 

KO: Tak, myślę sobie, że są takie rzeczy. Czasami to może być bardzo podobne do tego, co potencjalnie go opóźnia, czyli – jeśli nam się ta faza zaczęła, ale trafia na bardzo niefajny czas w naszym życiu rodzinnym, kiedy to dużo się dzieje, to może być tak, że dziecku trudno jest domknąć sobie ten etap i trudno domknąć tę umiejętność, więc może się to przedłużać. Pojawiają się inne, pilniejsze umiejętności czy sytuacje. Generalnie może być też tak, że ten brak współpracy jest takim sygnałem dla rodzica: „Trudno mi z tym, co się dzieje, nie radzę sobie z czymś, co się dzieje albo nie radzę sobie z emocjami”. Czasami to jest jakaś drobna zmiana, czyli np. ktoś zaczął chodzić do przedszkola i nie bardzo sobie tam radzi, pojawia się jakieś takie trudne doświadczenie. Ale czasami to jest coś takiego, że my jako dorośli się nie dogadujemy, my się zaczynamy kłócić w domu. I zaczyna być też bardzo dużo powodów do kłótni o dziecko, bo dziecko przestaje z nami współpracować, i my obok tych konfliktów, które już mieliśmy, zaczynamy mieć jeszcze konflikty o to, co zrobić z dzieckiem, które nie chce czegoś zrobić. W tym okresie, w którym dorosłym jest trudno, to czasami ten brak współpracy to jest sposób na to, żeby dorośli się zjednoczyli – „jednak zajęli się mną, a nie rozmawianiem o tym, co im tam między sobą nie wychodzi”. Czyli żeby trochę zmienili wektor swojej złości „z siebie nawzajem na mnie, bo ich to scala, a ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważne”. To jest takie rodzinne tło bardzo różnych, trudnych zachowań u dzieci. 

Ale może być też tak dlatego, że „jeśli oni się tak bardzo wciągnęli w te konflikty między sobą, to oni mogą się tak zachowywać, jakby mnie trochę tam nie było”. A to dla dzieci jest bardzo niebezpieczne. Natura tak zaprogramowała dzieci, żeby to było tak naprawdę ostateczne światło alarmowe – rodzic znika z horyzontu – nie dało się tak przeżyć na otwartej przestrzeni. Dzieci do dzisiaj mają tak, że mogą mieć takie momenty, w których szukają kontaktu z nami, upewniają się, że je widzimy, np. przywalając młodszemu bratu, robiąc coś bardzo trudnego, gdy jesteśmy zajęci.

 

MK: W jaki sposób kontekst rodzinny, np. młodsze rodzeństwo, będzie wpływał na bunt dwulatka?

 

KO: Nie ma na to reguły, bo rodzeństwo to nie zawsze znaczy to samo. Są takie rodzeństwa, które się sobą bardzo opiekują, jest w ogóle superłatwe to przejście od bycia jedynakiem do bycia starszym bratem czy siostrą. A są takie, w których ten okres jest bardzo burzliwy i wywołuje dużo trudnych emocji. Dwa lata to jest bardzo częsta różnica wieku między dziećmi dzisiaj. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem też trudna różnica wieku. Jak popatrzę na różnice wieku między dziećmi rodziców, którzy przychodzą na konsultacje w sprawie rodzeństwa, to powiedziałabym, że 90% z nich to są najczęściej właśnie różnice dwu-, trzyletnie. Łatwo sobie wyobrazić, że jak się rodziły te dzieci, to tam mogło być też bardzo trudno. Na przykład ktoś mówi: „Ta relacja zawsze była trudna” albo: „Zawsze była skomplikowana”. Oczywiście nie chodzi o to, żeby nie mieć dwuletniej różnicy wieku pomiędzy dziećmi. Sama mam dwa lata różnicy między moją trójką dzieci, więc zrobiłam to sobie i to zrobiłam dwa razy świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny (śmiech). Ta różnica ma swoje plusy, ale bardzo często po prostu w tym okresie nakłada się dwójka małych ludzi, którzy dużo potrzebują. Czyli taki dwulatek, który jeszcze nie do końca wie, czego potrzebuje i chce i bardzo mu się czasem miesza, a do tego właśnie taki niemowlak – a jak jeszcze nam się trafi wymagający, to tym bardziej. 

Podsumowując, gdy w naszym życiu rodzinnym dzieje się trudno albo np. nie tylko w rodzinnym tylko za drzwiami domu: bo ludzie chodzą w maseczkach, bo rodzic nie może wejść do przedszkola odebrać malucha, bo jest przekaz radiowy, który dzieci gdzieś tam wytrąca z równowagi. Muszę powiedzieć, że zeszły rok pod tym względem był rokiem takich bardzo przedłużonych faz dwulatkowych. Ja mam takie doświadczenie, nie wiem, czy ono się pokrywało wszystkim psychologom dziecięcym, ale ja to bardzo wyraźnie widziałam, że ktoś się zgłaszał pod koniec roku z czymś, co mu się zaczęło w marcu, kwietniu i tak trwało do końca roku. 

 

MK: Co jest najtrudniejsze dla rodziców w czasie buntu dwulatka? 

 

KO: Myślę sobie, że tu dwie rzeczy się nakładają. Jedna jest taka, że przyjmować odmowę jest w ogóle ludziom trudno. To taki mój prywatny wniosek. Nawet jak odmawiają nam dorośli ludzie, to bardzo często jest ogromnie trudno. Wiesz, po czym to poznać? Przykładowo niektórzy ludzie mówią, że nie potrafią odmawiać. Nie potrafią odmawiać, to znaczy nie chcą tych konsekwencji, które się wiążą z odmową, bo to bardzo rzadko jest w naszym dorosłym życiu tak, że mówię komuś: „Słuchaj, nie chcę tego robić” i ten ktoś mówi: „Spoko”. To bywa bardziej skomplikowane. Odmowa ze strony małego dziecka tak naprawdę też jest taką odmową. Ktoś, dla kogo ja bardzo dużo robię, bo jest ogromna nierównowaga pomiędzy tym, ile daję, a ile wynoszę z relacji z małym dzieckiem, ten ktoś zamiast przylgnąć, nagrodzić mnie tak, jak do tej pory, czyli dać mi właśnie ciepło, przywiązanie, miłość, przyjemność z tego, że jesteśmy razem, jeszcze do tego wszystkiego mówi po prostu „nie” i zaczyna krzyczeć. I to jest ten drugi powód, o którym myślałam – że opieka nad małymi dziećmi jest niesamowicie wykańczająca czasami, więc chcemy, żeby poszło łatwiej, bo opieka nie jest łatwa sama w sobie. I teraz jeśli to wszystko się wydłuża. Nie dość, że muszę pozbierać swoje małe skrzaty, to one jeszcze nie chcą się ubrać; nie dość, że muszę umyć dziecku zęby, a jestem po całym dniu, w którym masę rzeczy trzeba było zrobić, żeby ten dzień jakoś płynął, to jeszcze TO nam się dokłada na głowę. A do tego wszystkiego jest wieczór i będziemy rozmawiać o tym, że ta szczoteczka nie może tu stać. 

Trzeba też pamiętać o tym, że naprawdę niesamowicie samotnie wychowujemy dzisiaj dzieci. Bardzo często słyszę: „Mamy zero wsparcia”. Ktoś jest w pracy przez większość dnia, ktoś inny zostaje z dzieckiem albo z dziećmi i nie ma trzeciej osoby, która zrobi głupią herbatę, żeby wypił(a) ciepłą. Nie ma takiej osoby, która powie: „Wiesz co, dobra to ja tu kończę z tą zupą, a ty idź sobie poprzeklinać w łazience”. 

I to może samo w sobie być naprawdę przytłaczające.

 

MK: Pojawia się też taka kwestia, że często wraz z tą trudnością pojawiają się w tym wieku wyraźne preferencje jednego z rodziców. To jest coś, co ja obserwuję, konsultując w tematach snu, kiedy nawet dzieci, które do tej pory usypiane były np. na zmianę – raz z mamą, raz z tatą – zaczynają wyraźnie np. do wszystkich czynności pielęgnacyjnych, rytuałów i różnych innych rzeczy preferować wyłącznie jednego rodzica, a drugiego wysyłają do pokoju, nie pozwalają mu nawet uczestniczyć w tym rytuale.  Czy mogłabyś powiedzieć, z czego to może wynikać?

 

KO: Czasami lęk separacyjny ma to do siebie, że przychodzi falami i że to nie jest tylko jeden taki epizod. Obserwujemy takie epizody w różnych postaciach lęku separacyjnego u dzieci, który się zazwyczaj nasila wtedy, kiedy dziecko osiąga więcej niezależności i autonomii. Dlatego mamy fazę, kiedy dziecko zaczyna się oddalać. Często siedmio-, ośmiomiesięczne dzieci, które mają właśnie pierwsze takie swoje zachowanie: raczkowanie, pełzanie, uciekanie od rodzica, w tym samym czasie protestują, gdy opiekun wychodzi z pokoju i idzie się zamknąć do łazienki itd. Często jest to tak sprzężone, że maluch zaczyna chodzić, mija miesiąc, dwa i nie można się oddalić od niego, bo jest jeden wielki krzyk. I bardzo często to wraca w okresie właśnie dwulatkowym, kiedy dzieci robią się bardziej autonomiczne, niekoniecznie fizycznie, ale bardziej emocjonalnie. Lęk separacyjny w ogóle służy temu, żeby dzieci od nas nie uciekły za daleko, czyli jest takim sprawdzaniem – „Dobra, czy ja jeszcze jestem bezpieczny? Czy ja się przypadkiem nie oddaliłem za bardzo, nie poszedłem za daleko?”. Dlatego po tej fazie dwulatkowej często jest tak, że występuje spadek samodzielności u dzieci. Czyli tak jak dwulatek, dwuipółlatek często chce wszystko „śam” i po prostu „zostaw mnie”, tak potem bardzo często przychodzi taka faza, że „nogi mnie bolą, nie mogę włożyć buta”, „ja nie mogę jeść, musisz mnie nakarmić”. Często widzimy właśnie u trzylatków powrót do gniazda, właśnie dlatego, że ktoś sobie wyleciał za to gniazdo, był bardzo niezależny i potrzebuje się upewnić, że ma gdzie wracać, że „nie przegiąłem trochę z tymi swoimi zapędami”, „jest do kogo przyjść, ktoś może mi włożyć buty”, „jest bezpiecznie”.

 

MK: Nie używasz w ogóle sformułowania „bunt dwulatka” w czasie rozmowy, tylko mówisz o okresie dwulatkowym. Dlaczego?

 

KO: Trochę po to, żeby sobie pomóc. Pomóc w tym sensie, że jeśli nazywamy to buntem, to nastawiamy się na to, jak na bunt. Za tym, co mówimy, idzie cała gama tego, co czujemy. Czyli jeśli ja to nazywam buntem, jeśli ja o tym myślę w takiej formie walki, wojny, w takiej narracji wojennej, to trochę we mnie się pojawia takie poczucie, że to jest jakaś gra sił, jakaś próba, kto tu wygra. I gdy będę w takich sytuacjach, prawdopodobnie zamiast sprawdzić, o co chodzi i czy ja na pewno chcę się upierać przy swoim, to ja już nawet nie będę tego sprawdzać, tylko będę szła za tym: „No jak to, o co mu chodzi? Chodzi mu o to, żeby zrobić mi na złość”. Jak mam poczucie, że ktoś chce mi zrobić na złość, to ostatnią rzeczą, którą w sobie znajdę, jest jakaś cierpliwość i empatia, raczej mi się uruchomi frustracja i poczucie niesprawiedliwości: „Zaraz, o co chodzi, robiłam ci zupę pół godziny, teraz już nie chcesz?”. Więc mam takie wrażenie, że jak mówimy sobie w kółko, powtarzamy „bunt”, „bunt”, „bunt” to w naszej głowie zaczyna szumieć „bunt”, odbija się echem: „Buntujesz się? Ktoś tu cię zaraz z funkcji generała obali”. A to nie tak. Dzieci nie robią tego naprawdę z czystą intencją: „Ja sprawię, żeby ich życie było trudne”. Ewolucja w życiu by tego nie wymyśliła w ten sposób, bo byśmy się nie chcieli opiekować tymi małymi gnomami, a one nie potrafią jeszcze zdobyć pożywienia, więc to kompletnie nie po to. 

Dzieci często są przytłoczone tym, jak wyeskalowała sytuacja – „Ja chciałem tylko batona, a tu leżę na podłodze w sklepie, nie wiem, o co chodzi”. Takie chwilowe fazy, na przykład rozkładania się na podłodze w jakimś markecie i „niech wszyscy patrzą, jak mnie nie wychowano”. Tutaj oczywiście żartuję sobie, ale to tak mamy w głowie, że zaraz wszyscy na nas wsiądą. Często mówię ludziom dorosłym, żeby sobie pomyśleli, czy nie mieli kiedyś takiej kłótni, zwłaszcza ze swoim partnerem, w której wiedzieli, że gadają kompletnie bez sensu, ale kontynuowali, bo nie potrafili przestać. Małe dzieci też mogą tak mieć: nie wiedzą, jak wybrnąć.

 

MK: Chciałabym, żebyśmy zaopiekowały się jeszcze emocjami tych rodziców, którzy to czytają i sobie myślą: „Ale jaki bunt dwulatka? Nic o tym nie wiem. Moje dziecko tego chyba nie przechodziło. Czy słusznie, czy też dobrze, czy niedobrze, czy powinnam się martwić?”, bo rodzice co do zasady potrafią się martwić wszystkim; tym, że jest dobrze i tym, że jest niedobrze. 

 

KO: Jeśli mamy w domu tak, że wolno się z kimś nie zgadzać, czyli nie mamy takiego domu, w którym wszyscy muszą stać na baczność, to ja bym zostawiła sprawy swojemu biegowi. Poczekała spokojnie, czy ta faza się pojawi, czy też nie. Tak naprawdę jej celem jest to, żeby dziecko potrafiło odmówić. Więc jeśli w domu nie mamy tak, że zgadzamy się kompletnie na wszystko, poświęcamy 100% czasu, a potem sobie myślimy: „No chodzą po mnie, jak po wycieraczce”, czyli nie mamy takiej sytuacji, w której kompletnie ignorujemy swoje własne granice i swoje własne potrzeby  – zawsze lecę, rzucam to co robię, majtki w kostkach i wybiegam z łazienki, rzucam się Rejtanem, żeby tutaj zapobiec atakowi złości – to bym powiedziała, że mamy prawdopodobnie normalne warunki do rozwoju. Czyli takie, w których jeśli ma ta faza przyjść, to przyjdzie. Czasami jest tak, że ta czterolatkowa, która jest potem, jest trochę bardziej intensywna, jeśli nie było tej dwulatkowej. Ale to znowu nie jest coś, co da się wywołać. Nie da się jej wyłączyć ani włączyć. Druga sytuacja może być taka, że to się nie pojawi, dlatego że zostało bardzo skutecznie stłumione np. karami, grożeniem, mówieniem komuś: „Jak nie zrobisz XYZ, to nie pójdziesz”, „wróć, jak się uspokoisz”, i to się dzieje za każdym razem. Wtedy może być tak, że rzeczywiście w pewnym momencie nie będziemy widzieć różnych zachowań, ale też nie rozwiną się wtedy kompetencje, które byśmy chcieli, żeby dziecko miało na swoje własne, późniejsze życie społeczne.

 

MK: Opowiedz jeszcze na koniec, podsumowując, po co właśnie ten tak zwany bunt dwulatka. O jakich kompetencjach społecznych mówi? Dlaczego jest ważne to, co się pojawia? Skoro się pojawia i to powszechnie, to prawdopodobnie pełni bardzo ważną funkcję w rozwoju. 

 

KO: Jak sobie zadamy pytanie: jakie miałby mieć kompetencje kilkulatek?, to my byśmy chcieli, żeby potrafił odmawiać. To jest w ogóle jedna z ważniejszych kompetencji, jakby pomyśleć o bezpieczeństwie, o byciu niewykorzystywanym w relacjach, czyli o tym, o co też się rodzice potrafią martwić – że ktoś komuś wszystko oddaje i zapomina o sobie.

Chcemy, żeby dziecko to umiało, tylko niekoniecznie chcemy, żeby ćwiczyło na nas. To mocno limituje to, gdzie ono może ćwiczyć. Nawet, jak chodzi do żłobka czy przedszkola, to jest wśród obcych ludzi i tam jest większa szansa, że „ktoś mnie wystawi za drzwi, już po mnie nie wróci, bo mnie nie zna ten opiekun, nauczyciel”, więc trochę bezpieczniej jest to ćwiczyć w domu. To jest też taki etap, który służy temu, żeby rozpoznawać konsekwencje i poznawać różne scenariusze. To, że się prosi o coś i się to dostaje, a czasem się tego nie dostaje, i co wtedy z tym można zrobić. W ogóle uczymy się o złości, o tym, czy jak ja się złoszczę, to mam się sobą zaopiekować i jakoś sobie pomóc, czy mam sobie jeszcze dołożyć zruganie: „o co ci chodzi, z czego robisz problem?”. To są te słowa, które słyszymy w złości od innych ludzi, kiedy się złościmy, gdy jesteśmy bardzo mali. To są często słowa, które potem zabieramy ze sobą w dorosłe życie. Tacy dorośli, jak coś schrzanią, jak coś im nie wyjdzie, to zamiast poszukać: „Co ja mogę teraz zrobić dla siebie, dla innych, jak ja mogę to naprawić?”, to wchodzą w taki tryb: „Ale jestem beznadziejny rodzic, ale jestem beznadziejny partner, w ogóle nie nadaję się do niczego, ja tu nic nie potrafię”. Albo jeśli mamy coś trudnego, co nam się wydarzy, to sobie dajemy po łapach, czyli mówimy: „O co ci chodzi?! Weź się w garść. Jedziemy!”. Ten okres przedszkolny ogółem, kiedy dzieci się najintensywniej uczą tego, jak sobie radzić z emocjami własnymi i innych ludzi, na przykład opiekunów, jest ogromnie ważny dla samoregulacji jako takiej. O tym trzeba pamiętać. Wziąć poprawkę na to, że jak patrzymy na to, co się dzieje teraz, to jest to taka jedna wielka lekcja złości, frustracji, rozczarowania, którą kiedyś musimy przejść. Tak czy inaczej.

 

MK: Jak sobie radzić z dwulatkiem – ten temat Karla niejednokrotnie porusza na swoich szkoleniach w Parentflixie.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Jak mówić do dziecka, żeby ono mówiło? Wywiad z mgr Ulą Petrycką

Jak mówić do dziecka, żeby ono mówiło? Wywiad z mgr Ulą Petrycką

 

Dzisiaj będziecie mieli okazję zapoznać się z wywiadem, który miałam przyjemność przeprowadzić z ekspertką Parentflixa – klubu online dla rodziców. Moim gościem była Ula Petrycka.

Ula jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Ula jest logopedką i neurologopedką. Ukończyła filologię polską i od ośmiu lat pracuje z dziećmi nad rozwojem ich komunikacji, mowy i wymowy, prowadząc zajęcia zarówno indywidualne, jak i grupowe. Ula organizuje również konsultacje dla rodziców. Jest autorką gier logopedycznych „Taki sam”. Możecie ją znać z bloga oraz mediów społecznościowych Kiedy do logopedy.

Magdalena Komsta: Spotkałyśmy się, żeby porozmawiać o tym, jak mówić do dziecka, żeby ono zaczęło mówić do nas. Zacznijmy od pewnego bardzo popularnego przekonania. Czy to prawda, że należy do dziecka mówić dużo, żeby ono też zaczęło dużo i szybko mówić?

Ula Petrycka: Wiele osób tak sądzi, ale niestety nie jest to aż tak prosta zależność. Oczywiście to nie jest tak, że lepiej jest do dziecka nie mówić. Gdy mówimy do dziecka bardzo dużo, rozwijamy jego słownik bierny. Słownik bierny to zasób słów, które dziecko usłyszało, poznało i zrozumiało, ale  – jak sama nazwa wskazuje – jest on bierny, to znaczy, że dziecko się tymi słowami nie posługuje. Żeby jakieś słowo ze słownictwa biernego przeszło do słownictwa czynnego, to musi się zadziać o wiele więcej, niż tylko to, że rodzic będzie mówił, mówił, mówił. Gdybym miała tu wskazać jakąś prostą zależność, to raczej powiedziałabym, że im więcej rodzic do dziecka mówi, tym więcej dziecko rozumie. Ale jednocześnie nie do końca będzie tak, że im więcej rodzic mówi, tym więcej mówi dziecko. Jest takie określenie związane z rozwojem mowy dziecka: zanurzanie w kąpieli słownej. Ja tego pojęcia bardzo nie lubię, bo często rodzice rozumieją je dosłownie, że trzeba cały czas bombardować dziecko mówieniem. Kiedy otwiera się okno rozwojowe dla produkcji, czyli dla mówienia – a otwiera się ono już w okolicy 8. miesiąca życia dziecka, wtedy już się możemy spodziewać pierwszych słów, zazwyczaj to jest bliżej roku, ale niektóre dzieci już w 8. miesiącu życia zaczynają wypowiadać pierwsze słowa – to nam w tym momencie zależy na tym, żeby zostawić dziecku przestrzeń do jego samodzielnych produkcji.

Czyli paradoksalnie, żeby dziecko się rozgadało, to ważniejsza jest cisza, żebyśmy jako dorośli umieli zostawić maluchowi przestrzeń do jego samodzielnych wypowiedzi. Zostawienie takiej ciszy działa bardzo skutecznie na rozwój mowy i to jest dużo lepsze niż np. proszenie dziecka: „No powiedz”, mówienie mu: „Powtórz” czy zadawanie miliona pytań. Czasem naprawdę wystarczy zostawić taką ciszę, choć jest to trudne. Jeżeli jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby do malucha cały czas mówić, mówić, mówić, to jest nam później trudno przejść w taki tryb dialogowania, a to jest właśnie to, do czego zachęcam – żeby nie tyle do dziecka mówić, co bardziej z dzieckiem rozmawiać. Ciekawe jest to, że możemy rozmawiać już z bardzo małymi dziećmi, z niemowlętami. Już z kilkutygodniowym dzieckiem możemy prowadzić taki podstawowy dialog.

MK: Jak zatem rozmawia się z dzieckiem, które jeszcze nie wypowiada nawet pierwszych słów?

UP: Taki maluszek, który nie wypowiada jeszcze pierwszych słów, również prezentuje wiele zdolności komunikacyjnych. Pierwszym objawem komunikacji jest kontakt wzrokowy. Dziecko, które ma zaledwie kilka dni, może już na chwilę łapać z nami kontakt wzrokowy i to już jest jeden z elementów komunikacji, bardzo zresztą ważny. On się przydaje na długo, więc warto wyrobić w sobie taki nawyk kontaktu wzrokowego z dzieckiem, inicjowania go i podtrzymywania, ale też obserwowania, w którym momencie to maluch go inicjuje. To jest też pierwsza rzecz, którą robię, gdy chcę wejść w komunikację z dzieckiem. Po prostu schodzę do jego poziomu – kucam, siadam na podłodze tak, żebyśmy mogli z łatwością mieć utrzymany kontakt wzrokowy.

Później pojawia się u maluszka uśmiech społeczny, czyli już nie ten błogi i nieświadomy, który dziecko ma w pierwszych dniach życia, tylko właśnie taki pełniący funkcję komunikacyjną. Bardzo ważne jest, żebyśmy jako dorośli odpowiadali na ten uśmiech, również go inicjowali. Powinniśmy wdrożyć się w umiejętność naprzemiennego komunikowania, czyli my coś dajemy, na przykład uśmiech, i czekamy na reakcję dziecka. Dziecko coś daje np. uśmiech czy kontakt wzrokowy, czy głużenie lub gaworzenie i my oddajemy tak, jakbyśmy właśnie ze sobą rozmawiali. W myśl zasady naprzemienności.

MK: Gdybyś jeszcze rozwinęła, czym jest głużenie i czym różni się ono od gaworzenia.

UP: Głużenie jest charakterystyczne dla pierwszego półrocza życia dziecka. Jest ono wydawaniem dźwięków w sposób nie do końca uświadomiony. I tu ciekawostka: głużą również dzieci niesłyszące. To dźwięki w stylu ghhh, khhh. Natomiast gaworzenie przybiera formy ciągów sylabowych i ono jest już bardziej świadome, może też mieć charakter samonaśladowczy. Dzieje się tak wtedy, gdy maluch słyszy swoje realizacje i samonaśladuje, próbuje sam po sobie powtarzać. Pamiętajcie też o tym, że nie zawsze to przybiera takie formy jak w reklamach i nie zawsze to musi być koniecznie „da da da”. Mogą to być też inne ciągi sylabowe. Ważne jest, żeby w tym drugim półroczu życia dziecko wokalizowało. Tutaj też zwracamy uwagę na to, czy maluch w drugim półroczu swojego życia coraz chętniej będzie chciał nas zaczepiać w tej komunikacji. Czyli to już nie będzie takie wydawanie dźwięków w eter, tylko maluch już będzie starał się coś osiągnąć. Nawet jeśli to nie są jeszcze świadome słowa, to będzie to np. forma jakiejś zaczepki w kierunku rodzica. I tutaj też warto pamiętać o tym, żeby zastosować tę naprzemienność. Gdy dziecko wypowiada ciągi sylabowe, dorosły może je po dziecku powtórzyć albo może sam zainicjować jakiś ciąg sylabowy, najlepiej taki, który już wcześniej u dziecka słyszał, bo wtedy ma pewność, że to jest skrojone na miarę możliwości tego malucha, i może oczekiwać tego, że dziecko po nim powtórzy.

MK: Czyli to, do czego dążymy, to naprzemienność i wytrzymanie tej chwili ciszy, kiedy dziecko zbiera się do odpowiedzi. Powinni o tym pamiętać zwłaszcza rodzice najmłodszych dzieci, dzieciom chwilę zajmuje przetworzenie tego komunikatu i wyprodukowanie własnego. Nawet jeśli chodzi o te pierwsze uśmiechy. Mówisz „nie” takiej kąpieli słownej rozumianej jako ciągłe zalewanie dziecka własnymi monologami bardzo różnej treści. A czego jeszcze trzeba unikać, rozmawiając z małym dzieckiem?

UT: To, czego trzeba unikać, to seplenienie i mówienie niepoprawnie. Jeżeli chodzi o seplenienie, to czasami tak jest, że nam się wydaje, że to będzie fajne i miłe, że mówiąc w taki dziecięcy sposób się do dziecka dopasujemy i że to po prostu jest coś, co nas zbliża komunikacyjnie do malucha, ale trzeba mieć świadomość, że dziecko nabędzie mowę w taki sposób, w jaki ją słyszy. Nabędzie takie słowa, które słyszy od opiekunów, od osób, z którymi najczęściej przebywa. Więc jeżeli my np. mówimy „cio się śtało maluśku”, to dziecko nabierze przekonania, że w słowie „stało” jest głoska „ś”, w słowie „maluszek” również jest głoska „ś”. I mimo tego, że dziecko przed trzecim rokiem życia zazwyczaj zmiękcza i wypowiada „s” jako „ś”, to wcale nie oznacza, że dziecko nie słyszy różnicy. Jeżeli maluch ma podawane prawidłowe wzorce, to mówi wprawdzie „śtało” zamiast „stało”, mówi „maluśek” zamiast „maluszek”, ale wie, że tam ma być coś innego. To świetnie widać, kiedy na przykład dziecko mówi „maluśek”, ja powtórzę po nim „maluśek”, a ono się złości i mówi: „Nie maluśek. Maluśek!”. To dla mnie jest dowód na to, że ono wie, że ma być inaczej. A jeżeli my będziemy podawać właśnie takie spieszczone, bo nawet nie można powiedzieć, że zdrobnione, tylko takie spieszczone formy, to zaburzymy u malucha poczucie tego, które słowa są poprawne, a które są niepoprawne i w którym momencie. Nawet jeżeli dziecko już zyska dojrzałość aparatu artykulacyjnego do tego, żeby wypowiadać te trudniejsze głoski – bo „s” i „sz” są trudniejsze od „ś” – to i tak nie będzie wiedziało, czy ma się poprawić, czy to, co mówi jest dobre, bo przecież rodzic tak do niego też mówi. To jest coś, przed czym bardzo przestrzegam. Mówmy do dzieci poprawnie. Nie używajmy takich spieszczeń.

Co do zdrobnień, czyli np. „chlebek”, „kanapeczki”, „jogurcik”, to tutaj już nie jestem aż tak bardzo radykalna, jak przy spieszczeniach. Bo to są wyrazy, które nam się czasem nasuwają, ale są poprawne. Tylko miejcie świadomość, że wtedy, gdy używamy zdrobnień, utrudniamy dziecku. Dlatego, że zdrobnienia są najczęściej dłuższe niż słowa niezdrobnione, mają więcej sylab. Często też zdrobnienia mają taką trudność, że występują w nich blisko siebie spółgłoski. To są słowa, które jest maluchowi trudniej wypowiedzieć. Tak jak na przykład w wyrazie „sklep”, w którym mamy trzy spółgłoski blisko siebie, ten wyraz jest trudny dla dziecka. I podobnie jest przy zdrobnieniach. Gdy je stosujemy, zmieniamy wyraz łatwy na trudny. Weźmy dla przykładu taką trójkę” „buła” – bardzo łatwe, „bułka” – troszkę trudniejsze, „bułeczka” – bardzo trudne. Nie dość, że trzy sylaby, to jeszcze spółgłoski stoją obok siebie i po prostu utrudniamy. To oczywiście nie jest tak, że się musicie bardzo pilnować i żadnych zdrobnień nie używać, ale jeżeli oczekujemy, że dziecko będzie już po nas powtarzać, będzie samodzielnie wypowiadać, to warto prezentować takie słowa, które będą bardziej w zasięgu jego możliwości.

MK: Jest coś takiego jak mowa matczyna, czyli specjalny sposób mówienia czy rozmawiania z dzieckiem. I wiele osób właśnie kojarzy ją z tym seplenieniem, zmiękczaniem. A na czym właściwie polega taka prawdziwa, prawidłowa, polecana mowa matczyna? Jeśli oczywiście nie jest to mitem, że powinno się jej używać, zwłaszcza w odniesieniu do najmłodszych dzieci.

UP: Samo to, że mowa matczyna wypływa w dużej mierze z intuicji, już jest jakimś argumentem za tym, żeby jej używać, żeby komunikacja z dzieckiem była naturalna, prawdziwa. Mowa matczyna często jest w takiej warstwie melodii języka, czyli mówimy trochę bardziej podniesionym tonem, mówimy z większym zaśpiewem, częściej powtarzamy frazy, nawet sami po sobie. Czyli np. mówimy: „A kto tu jest?, A kto tu jest”. Ale rzeczywiście to jest intuicyjnie prawidłowe, ponieważ dziecko, które słyszy wielokrotnie powtórzony komunikat, ma większą łatwość z tym, żeby np. wyabstrahować z dłuższego zdania taki fragment, który będzie mu łatwiej zrozumieć. To można porównać do tego, jak my się uczymy języków obcych. Jeśli ktoś mówiłby do nas przez cały czas tylko pełnymi zdaniami, bez żadnych powtórzeń, nie wymagając interakcji z naszej strony, to nasze rozumienie nie szłoby aż tak bardzo do przodu, a produkcja mowy jeszcze wolniej. Gdy mamy mówią w taki sposób, to może korzystnie wpływać na to, żeby dzieci się rozgadywały. Więc jeżeli tak mamy mówicie, to róbcie tak dalej. Tylko zwracajcie uwagę na to, żeby to było w dialogu. Po prostu nie tyle mówcie tak do dzieci, co rozmawiajcie z nimi w ten sposób. Stosowanie takich krótkich komunikatów też korzystnie wpływa na to, że dziecko rozwija rozumienie i później samodzielną produkcję. Musi to być oczywiście wyważone, żeby nie było tak, że gdy mamy małe dziecko, to zupełnie nie używamy zdań złożonych z więcej niż trzech wyrazów. Dziecko musi również rozwijać słownik bierny, musi się z prawidłową polszczyzną, ze zdaniami złożonymi osłuchiwać.

Gdy oczekujemy tego, że dziecko już będzie produkować mowę, to faktycznie korzystniejsze może się okazać używanie właśnie takich krótszych komunikatów. Dostosowujemy nasz sposób wypowiedzi do poziomu, na którym dziecko się znajduje. Im maluch starszy, tym trochę będziemy podnosić poprzeczkę, to jest bardzo ważne. Ale jeżeli jesteśmy z dzieckiem na co dzień, to czasem trudno jest nam wyczuć moment, w którym już można mówić w bardziej skomplikowany sposób, więc czasami warto zaprosić kogoś z zewnątrz i zobaczyć, jak ten ktoś rozmawia z naszym maluchem, bo może się okazać, że nasze dziecko rozumie już zdania złożone i spokojnie możemy już używać bardziej skomplikowanych komunikatów.

 

MK: A jak jest z takimi dźwiękonaśladowczymi sformułowaniami? Dzieci często same wychodzą z taką inicjatywą. Ale czy my też powinniśmy je świadomie wprowadzać, poza wprowadzaniem normalnych słów, (czyli zamiast mówić „przewrócił”, mówić „bam”), czy raczej nie wpływa to korzystnie na rozumienie? 

UP: Z wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi jest tak, że one są dla dziecka łatwe do wypowiedzenia. Tak jak już przedtem powiedziałam, tam, gdzie dużo spółgłosek stoi obok siebie, tam, gdzie jest więcej sylab to to są słowa trudne. Wyrażenia dźwiękonaśladowcze zaś najczęściej charakteryzują się tym, że mają albo tylko jedną sylabę, albo kilka sylab powtarzalnych. Na przykład słoń może robić „tu tu tu”. Mamy trzy takie same sylaby. Bardzo często też w tych wyrażeniach dźwiękonaśladowczych samogłoski przeplatają się ze spółgłoskami, to łatwiejsze niż kilka spółgłosek obok siebie. Stąd też u dzieci jest taka naturalna potrzeba tego, żeby zauważać dźwięki otoczenia i je powtarzać, a gdy my jako dorośli będziemy jeszcze te umiejętności stymulować, czyli tak naprawdę proponować dziecku wyrażanie dźwiękonaśladowcze, to możemy przyspieszyć rozwój jego mowy.

Padło tu bardzo ważne pytanie: Czy możemy mówić wyrażenia dźwiękonaśladowcze zamiast słów? Ja polecam, żeby jej mówić oprócz słów. Żeby nie zastępować, ale dodawać wyrażenia dźwiękonaśladowcze, aby nie było tak, że my do dziecka mówimy na przykład zdanie: „O, to dzidzi tup tup tup” i używamy tylko tych wyrażeń dźwiękonaśladowczych. Bo wtedy maluch już zupełnie wyłącza swój słownik bierny. Dużo lepiej jest powiedzieć w taki sposób: „Chodź, idziemy do łazienki, tup, tup, tup”. I potem najlepiej zostawiamy ciszę, bo jest okazja do tego, żeby dziecko powtórzyło po nas. „Tup, tup, tup” – powtarzalne, rytmiczne i złożone z przeplatających się spółgłosek i samogłosek. Gdy odkręcimy wodę, możemy powiedzieć: „Woda się leje, śśś”. I znów, jeżeli mamy dziecko w okolicy roku, to żadne z tych słów „odkręcimy”, „wodę”, „leje” nie jest jeszcze w zasięgu jego możliwości. Ale „śśś” już tak. I gdy maluch przyswoi sobie, że dźwięk „śśś” odnosi się do lejącej się wody, to tak naprawdę możemy to już zaliczyć do jego słów. Gdy np. następnego dnia wieczorem dziecko samo pójdzie do łazienki, wskaże na kran i powie „śśś”, to znaczy, że mamy już słowo w słowniku dziecka, ponieważ wyrażenia dźwiękonaśladowcze w mowie maluchów występują w funkcji słów.

Gdy rodzice słyszą o normach rozwojowych, o tym, że dziecko w okolicy pierwszego roku życia powinno już wypowiadać jakieś swoje pierwsze słowa, a półtoraroczniak powinien ich już wypowiadać minimum trzydzieści, to czasem zapominają o tym, że właśnie wyrażenia dźwiękonaśladowcze też się liczą. „Śśś” na dźwięk lejącej się wody jest słowem. Gdy wyrażenie dźwiękonaśladowcze jest na stałe przypisane do jakiegoś desygnatu, czyli do jakiegoś przedmiotu, czynności lub zjawiska, to ono jest słowem. Dlatego zachęcam do tego, żeby używać wyrażeń dźwiękonaśladowczych, tylko nie zamiast słów, a oprócz nich.

MK: Powiedziałyśmy o wyrażeniach dźwiękonaśladowczych. Czy jest coś jeszcze, o czym warto pamiętać, rozmawiając z małym dzieckiem, aby pozytywnie wpływać na rozwój jego mowy?

UP: Kontakt wzrokowy. Pamiętajcie, że nie tylko z parotygodniowym maleństwem, ale również ze starszym dzieckiem, staramy się zawsze utrzymać kontakt wzrokowy. Jeśli do tej pory tego nie robiliście i Wasze dziecko nie jest przyzwyczajone do tego, żeby patrzeć na Waszą twarz, gdy mówicie, to możecie zastosować pewne triki.

Na przykład pomalowanie sobie ust mocno czerwoną szminką. Panowie z kolei, jeśli nie chcą tego robić, mogą np. założyć okulary z jakimiś ciekawymi albo przynajmniej kontrastującymi z twarzą oprawkami. Możemy założyć jakąś opaskę na włosy albo nawet czerwony nos klauna. Cokolwiek, co przyciągnie uwagę dziecka do naszej twarzy. To jest ważne nie tylko dlatego, że kontakt wzrokowy pełni funkcję komunikacyjną, ale również dlatego, że dzieci uczą się mowy nie tylko słuchowo, ale też wzrokowo, obserwując układ naszych ust. Jeżeli damy maluchowi możliwość, żeby obserwował nasze usta, to ułatwimy mu nabywanie mowy. Weźmy np. samogłoski, które są jednymi z prymarnych elementów języka, i gdy powiemy je z teatralną, przesadną starannością, to możemy zaobserwować, że układ ust się zmienia w zależności od tego, którą samogłoskę wypowiadamy. Jeżeli wcześniej złapaliśmy kontakt wzrokowy z dzieckiem i ono patrzy na układ naszych ust, to jest mu o wiele łatwiej. Jest bardzo duża grupa maluchów, które układają usta w ten sam sposób, co dorośli, nawet nie wydając dźwięku. Sądzę, że mogą się tutaj uaktywniać neurony lustrzane, które po prostu każą nam układać usta w ten sam sposób, co nasz rozmówca. Czasami może tak być, że jeszcze tego dźwięku nie ma, ale układ ust już jest, więc jesteśmy bardzo blisko tego, żeby pojawiło się słowo. I jeszcze taka podpowiedź dla Was: jeżeli jest problem z tym, żeby dziecko patrzyło na naszą twarz, bo na przykład jest bardzo energiczne, jest zawsze w ruchu i w biegu, to w momencie, gdy pokazujemy mu jakiś przedmiot, np. figurkę zwierzątka, dobrze jest pokazywać go na wysokości swojej twarzy.. Wtedy dziecko, chcąc nie chcąc, zauważy, w jaki sposób układamy usta.

MK: A jak jeszcze aktywizować dziecko do powtarzania? Czy potrzebujemy tego, że dziecko będzie po nas powtarzało? Czym różni powtarzanie od opowiadania i na czym nam zależy? Czy na obu tych rzeczach?

UP: W rozwoju mowy dziecka dążymy do tego, żeby dziecko samodzielnie nazywało. I to jest już taki końcowy etap. Rzeczywiście na tym nam najbardziej zależy, żeby maluch samodzielnie inicjował komunikację, a do tego musi samodzielnie nazywać. Często jest tak, że dzieci powtarzają po dorosłych trochę tak w ramach treningu. Gdy dziecko usłyszy jakieś nowe słowo, to powtarza je po dorosłym i przez to niektórzy dorośli mają poczucie, że zachęcenie dziecka do powtarzania wpłynie pozytywnie na rozwój jego mowy. To wpływa pozytywnie na sprawność jego artykulatorów, bo im więcej dziecko słów wypowiada, tym lepiej te artykulatory ćwiczy. Jednak to nie jest coś, do czego powinniśmy dziecko zachęcać, bo powtarzanie słów po dorosłym to jest po prostu okropna nuda. Poza tym dziecko ma prawo nie rozumieć komunikatu „powtórz”, maluch ma prawo nie wiedzieć, co to znaczy. Dlatego zawsze zachęcam do tego, żeby stosować trochę inne triki niż mówienie „powtórz”.

Jest ich wiele i mogłabym o tym mówić bez końca. Opowiem Wam o kilku z nich. Cisza – jest naprawdę bardzo skuteczna i z tego korzystajcie. Możemy też dziecku zadać pytanie, które nie będzie takim do końca pytaniem otwartym. Jeżeli np. zadajemy półtoraroczniakowi pytanie: „Dlaczego się rozpłakałeś?”, to trudno, żeby on nam na to pytanie odpowiedział. Możemy też zadać pytanie zamknięte, na które się da odpowiedzieć „tak” albo „nie”, i dziecko odpowie „tak” albo „nie” albo nawet pokręci tylko głową. Żeby to wypośrodkować, możemy zadać pytanie z wyborem. Bardzo lubię ten sposób do nauki przymiotników. Możemy na przykład zapytać dziecko: „Chcesz wodę zimną czy ciepłą?”. Maluch ma dwa słowa do wyboru – powinniśmy mądrze zaplanować, jakie to będą słowa. Jeżeli damy słowa, które są trudne do wypowiedzenia, to maluch może w ogóle nie chcieć wejść w tę komunikację. Ale gdy wybierzemy takie słowa, które leżą w zasięgu możliwości dziecka, to jest już łatwiej. Jeżeli widzimy, że maluch już wymawia jakieś słowa jednosylabowe, oparte na schemacie spółgłoska-samogłoska-spółgłoska, to możemy np. zaproponować: „Chcesz wodę czy sok?”, tylko nie pokazujemy wtedy tych dwóch przedmiotów, żeby maluch po prostu nie wskazał palcem, wiadomo, że tak zrobi, bo dzieci są mądre. Po prostu pytamy. Jeśli dziecko bardziej lubi sok i będzie go chciało, to nie będzie miało wyjścia i będzie po prostu musiało odpowiedzieć: „Sok”. W ten sposób możemy malucha zachęcić.

Co jeszcze możemy robić? Nauka „daj”. Rodzice czasami się burzą, jak to „daj”, przecież dziecko powinno mówić „proszę”. Zawsze zwracam uwagę na to, żeby wszystkie nasze działania względem dziecka były skrojone na miarę. To jest taka wskazówka dotycząca tego, żeby starać się szukać trochę łatwiejszych artykulacyjnie synonimów. „Proszę” jest słowem trudnym, ale ma synonim „daj” (wiem, że to nie do końca synonim, ale wystarczający), który jest o wiele łatwiejszy i maluch naprawdę może przyswoić go już w dwunastym, trzynastym, czternastym miesiącu życia.. Dlatego uważam, że lepiej jest nauczyć dziecko słowa „daj”, które ma wysoką funkcję komunikacyjną, niż upierać się przy słowie „proszę”, które ma grupy spółgłoskowe i jest po prostu trudniejsze. Powinniśmy szukać tych łatwiejszych synonimów i w ten sposób możemy również zachęcać dziecko do mówienia.

Ja nigdy do dziecka nie kieruję wprost komunikatu: „No, ale powtórz”, „no, ale powiedz”, tylko po prostu mówię, gdy dziecko np. wskazuje jakiś przedmiot: „Podoba ci się ta piłka? Chciałbyś mi powiedzieć »daj«?”. I czekam. Jeżeli dziecko w to nie chodzi, to próbuję jeszcze jeden raz: „Jaś mówi »daj«”. I ponownie czekam. Żeby też dziecka nie wystawiać na aż taką próbę, to później już mówię: „Jaś mówi »daj« i Ula daje”. Tych prób trzeba od kilkunastu do kilkudziesięciu. To nie jest tak, że za każdym razem, gdy zastosujecie tę sztuczkę, dziecko powie. Przy wspieraniu rozwoju mowy dziecka trzeba się wykazać dużą cierpliwością i maluch musi tych doświadczeń zebrać dużo. Zwłaszcza jeżeli na przykład do tej pory nie miał takich doświadczeń, nie wie, że ta cisza jest jego przestrzenią, to tym bardziej musicie się uzbroić w cierpliwość i to potrwa parę tygodni. Ale warto.

MK: Jak ćwiczyć mówienie z małym dzieckiem?

UP: Jeśli chodzi o ćwiczenia mówienia dla dzieci do dwóch lat, to zazwyczaj zalecam rodzicom, żeby patrzyli na to bardziej jak na zmianę sposobu komunikacji w całym naszym życiu rodzinnym. Jeżeli znane jest Wam pojęcie „przyjaznej pielęgnacji”, o której mówią fizjoterapeuci, to ja trochę staram się ją przenieść na grunt rozwoju mowy. Często mówię o takiej przyjaznej pielęgnacji jeśli chodzi o mówienie do dziecka, a właściwie rozmawianie z nim. To nie będą takie ćwiczenia, w których na przykład siadamy przy stoliku z dwulatkiem, tylko to będzie nasz sposób zwracania się do dziecka i rozmowy z nim. To będzie np. zabawa w wołanie osób i przedmiotów. Dwulatek nie będzie tego postrzegał jako ćwiczenia z mówienia, tylko będzie to odbierał jako dobrą zabawę. Rodzic ma tu taką przewagę, że ta zabawa może być przez niego kierowana. Możemy np. wołać osoby i przedmioty, których nazwy dziecku będzie w miarę łatwo wypowiedzieć. Jeśli maluch jest na etapie wypowiadania słów złożonych z dwóch sylab, najczęściej to będą dwie sylaby tak zwane otwarte, czyli spółgłoski plus samogłoski, np. „buty”, to bierzemy zabawkę, np. fokę, chowamy ją gdzieś w domu i zachęcamy dziecko do tego, żebyśmy teraz wspólnie poszukali tej foki. „Chodź, wołamy fooo-kaaa!” i zostawiamy ciszę, czekamy na reakcję dziecka. Gdy dziecko zawoła, to oczywiście foka wyskakuje wtedy z ukrycia.

Czy można tu przesadzić z ćwiczeniami? Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo wydaje mi się, że dużo zależy od tego, jaką presję rodzic nakłada na siebie i na dziecko. I według mnie ta presja nie sprzyja temu, żeby komunikacja swobodnie i naturalnie się rozwijała. Ale jeżeli potraktujemy naukę mówienia dla dwulatka jako właśnie taką przyjazną pielęgnację, jako takie zabawy, które dziecku mogą się spodobać, to trudno przekroczyć tę granicę. Możemy się bawić w rysowanie, rysować wspólnie z dzieckiem, ale zamiast pytać uparcie: „A co to?”, „a powiedz”, „a powtórz”, „jak to się nazywa?”, „a co to jest?”, pytamy dziecko po prostu: „Co ci teraz narysować?”. Jeżeli maluch wypowiada na razie mało słów, np. ma w swoim słowniku cztery słowa, to będzie się kręcił wokół nich i nie będzie w stanie powiedzieć czegoś innego. Ale przecież rodzic może coś zaproponować. Na przykład: dziecko w kółko mówi, że chce, żeby mu narysować „koko” (w znaczeniu „kura”), rodzic może powiedzieć: „Zobacz, kura już jest, to może teraz narysujemy ja-ja”. I znowu mamy łatwe do wypowiedzenia słowo, to są dwie sylaby otwarte i na dodatek takie same. Może dziecko zgodzi się na to i chcąc rodzicowi potwierdzić, że się zgadza, wypowie to słowo. Ani nie użyłam słowa „powiedz”, ani „powtórz”, ani nie prosiłam dziecka, tylko po prostu weszłam z nim w zabawę i maluch mając chęć ze mną w tę zabawę się bawić, wypowiedział słowo.

MK: A kiedy rodzic jest zmęczony albo potrzebuje chwili na ciepłą kawę, czy wtedy te wszystkie zabawki, które mówią, wiesz, szczeniaczki, garnuszki z klocuszkami – czy one mogą nas wesprzeć w rozwijaniu umiejętności komunikacji dziecka?

UP: One nas mogą wesprzeć w wypiciu kawy, ale nie w rozwijaniu umiejętności komunikacyjnych dziecka. Udowodniono już, że dzieci, które mają dużo tych zabawek (grających, śpiewających zabawek, które same mówią), mniej wchodzą werbalnie w kontakt z rodzicami. A skoro już coś gra, mówi i śpiewa, to być może rodzic nie ma takiego poczucia, że powinien z dzieckiem rozmawiać. Być może dziecko nie ma wtedy też takiej potrzeby, żeby jakąś komunikację inicjować, bo ta komunikacja się dzieje sama, gdzieś tam obok nich, obok dziecka i obok rodzica. Dlatego ja nie jestem zwolennikiem zabawek grających. Jest też drugi argument, który mówi o tym, dlaczego te zabawki, mimo zapewnień producenta, jednak nie rozwijają mowy – dziecko, żeby rozwijać mowę, musi nie tylko słuchać, ale też patrzeć. Dlatego zachęcam do tego, żeby starać się zwracać uwagę malucha na naszą twarz i dla dzieci przed trzecim rokiem życia, niestety mimo tego, że kawa jest zimna, rodzic jest najlepszą zabawką, najbardziej interaktywną, bo jest najbardziej responsywną zabawką. My jako dorośli bardziej możemy się dostosować do poziomu i do możliwości dziecka. I dlatego nie zawsze jest tak, że dziecko, które pójdzie do placówki edukacyjnej, do żłobka czy do przedszkola, to “się rozgada”. Dziecku jest dosyć trudno nabyć mowę od rówieśników, dlatego że rówieśnicy nie są właśnie na tyle responsywni, na tyle dostosowujący się do poziomu dziecka, które jeszcze mało mówi. Dorośli mogą wymodelować ten sposób komunikacji, np. użyć łatwiejszego artykulacyjnie synonimu, ale inne dzieci nie będą takie cierpliwe i nie będą starały się tłumaczyć w nieskończoność, dopóki nie znajdą porozumienia.

MK: Zabawki tworzą również pewnego rodzaju tło, które może sprawiać, że rodzic mówi mniej. Rozumiem, że podobnie jest z włączonym telewizorem, ale także radiem, które sprawiają, że ktoś coś do nas mówi i mamy często trochę mniejszą motywację, żeby tę ciszę zapełnić własnymi komunikatami kierowanymi do dziecka.

UP: Tak, również może tak być. Nie chodzi o to, żebyście w ogóle nie włączali muzyki, bo jeżeli Wam to sprawia przyjemność, to oczywiście jakaś część dnia może być wypełniona muzyką, ale trzeba tu znaleźć taką zdrową granicę. Jeżeli widzicie, że moment, w którym włączacie radio, jest momentem, w którym Wasze dziecko milknie i przestaje inicjować komunikację, to powinna Wam się zapalić właśnie taka lampka. Te momenty powinny być kontrolowane przez Was, ustalamy sobie jakąś porę dnia, kiedy wspólnie słuchamy muzyki, ale nie włączamy jej na cały dzień.

MK: Dziękuję Ci za rozmowę.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.