Dzisiaj będziecie mieli okazję zapoznać się z wywiadem, który miałam przyjemność przeprowadzić z ekspertką Parentflixa – klubu online dla rodziców. Moim gościem była Ula Petrycka.
Ula jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców.
Ula jest logopedką i neurologopedką. Ukończyła filologię polską i od ośmiu lat pracuje z dziećmi nad rozwojem ich komunikacji, mowy i wymowy, prowadząc zajęcia zarówno indywidualne, jak i grupowe. Ula organizuje również konsultacje dla rodziców. Jest autorką gier logopedycznych „Taki sam”. Możecie ją znać z bloga oraz mediów społecznościowych Kiedy do logopedy.
Magdalena Komsta: Spotkałyśmy się, żeby porozmawiać o tym, jak mówić do dziecka, żeby ono zaczęło mówić do nas. Zacznijmy od pewnego bardzo popularnego przekonania. Czy to prawda, że należy do dziecka mówić dużo, żeby ono też zaczęło dużo i szybko mówić?
Ula Petrycka: Wiele osób tak sądzi, ale niestety nie jest to aż tak prosta zależność. Oczywiście to nie jest tak, że lepiej jest do dziecka nie mówić. Gdy mówimy do dziecka bardzo dużo, rozwijamy jego słownik bierny. Słownik bierny to zasób słów, które dziecko usłyszało, poznało i zrozumiało, ale – jak sama nazwa wskazuje – jest on bierny, to znaczy, że dziecko się tymi słowami nie posługuje. Żeby jakieś słowo ze słownictwa biernego przeszło do słownictwa czynnego, to musi się zadziać o wiele więcej, niż tylko to, że rodzic będzie mówił, mówił, mówił. Gdybym miała tu wskazać jakąś prostą zależność, to raczej powiedziałabym, że im więcej rodzic do dziecka mówi, tym więcej dziecko rozumie. Ale jednocześnie nie do końca będzie tak, że im więcej rodzic mówi, tym więcej mówi dziecko. Jest takie określenie związane z rozwojem mowy dziecka: zanurzanie w kąpieli słownej. Ja tego pojęcia bardzo nie lubię, bo często rodzice rozumieją je dosłownie, że trzeba cały czas bombardować dziecko mówieniem. Kiedy otwiera się okno rozwojowe dla produkcji, czyli dla mówienia – a otwiera się ono już w okolicy 8. miesiąca życia dziecka, wtedy już się możemy spodziewać pierwszych słów, zazwyczaj to jest bliżej roku, ale niektóre dzieci już w 8. miesiącu życia zaczynają wypowiadać pierwsze słowa – to nam w tym momencie zależy na tym, żeby zostawić dziecku przestrzeń do jego samodzielnych produkcji.
Czyli paradoksalnie, żeby dziecko się rozgadało, to ważniejsza jest cisza, żebyśmy jako dorośli umieli zostawić maluchowi przestrzeń do jego samodzielnych wypowiedzi. Zostawienie takiej ciszy działa bardzo skutecznie na rozwój mowy i to jest dużo lepsze niż np. proszenie dziecka: „No powiedz”, mówienie mu: „Powtórz” czy zadawanie miliona pytań. Czasem naprawdę wystarczy zostawić taką ciszę, choć jest to trudne. Jeżeli jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby do malucha cały czas mówić, mówić, mówić, to jest nam później trudno przejść w taki tryb dialogowania, a to jest właśnie to, do czego zachęcam – żeby nie tyle do dziecka mówić, co bardziej z dzieckiem rozmawiać. Ciekawe jest to, że możemy rozmawiać już z bardzo małymi dziećmi, z niemowlętami. Już z kilkutygodniowym dzieckiem możemy prowadzić taki podstawowy dialog.
MK: Jak zatem rozmawia się z dzieckiem, które jeszcze nie wypowiada nawet pierwszych słów?
UP: Taki maluszek, który nie wypowiada jeszcze pierwszych słów, również prezentuje wiele zdolności komunikacyjnych. Pierwszym objawem komunikacji jest kontakt wzrokowy. Dziecko, które ma zaledwie kilka dni, może już na chwilę łapać z nami kontakt wzrokowy i to już jest jeden z elementów komunikacji, bardzo zresztą ważny. On się przydaje na długo, więc warto wyrobić w sobie taki nawyk kontaktu wzrokowego z dzieckiem, inicjowania go i podtrzymywania, ale też obserwowania, w którym momencie to maluch go inicjuje. To jest też pierwsza rzecz, którą robię, gdy chcę wejść w komunikację z dzieckiem. Po prostu schodzę do jego poziomu – kucam, siadam na podłodze tak, żebyśmy mogli z łatwością mieć utrzymany kontakt wzrokowy.
Później pojawia się u maluszka uśmiech społeczny, czyli już nie ten błogi i nieświadomy, który dziecko ma w pierwszych dniach życia, tylko właśnie taki pełniący funkcję komunikacyjną. Bardzo ważne jest, żebyśmy jako dorośli odpowiadali na ten uśmiech, również go inicjowali. Powinniśmy wdrożyć się w umiejętność naprzemiennego komunikowania, czyli my coś dajemy, na przykład uśmiech, i czekamy na reakcję dziecka. Dziecko coś daje np. uśmiech czy kontakt wzrokowy, czy głużenie lub gaworzenie i my oddajemy tak, jakbyśmy właśnie ze sobą rozmawiali. W myśl zasady naprzemienności.
MK: Gdybyś jeszcze rozwinęła, czym jest głużenie i czym różni się ono od gaworzenia.
UP: Głużenie jest charakterystyczne dla pierwszego półrocza życia dziecka. Jest ono wydawaniem dźwięków w sposób nie do końca uświadomiony. I tu ciekawostka: głużą również dzieci niesłyszące. To dźwięki w stylu ghhh, khhh. Natomiast gaworzenie przybiera formy ciągów sylabowych i ono jest już bardziej świadome, może też mieć charakter samonaśladowczy. Dzieje się tak wtedy, gdy maluch słyszy swoje realizacje i samonaśladuje, próbuje sam po sobie powtarzać. Pamiętajcie też o tym, że nie zawsze to przybiera takie formy jak w reklamach i nie zawsze to musi być koniecznie „da da da”. Mogą to być też inne ciągi sylabowe. Ważne jest, żeby w tym drugim półroczu życia dziecko wokalizowało. Tutaj też zwracamy uwagę na to, czy maluch w drugim półroczu swojego życia coraz chętniej będzie chciał nas zaczepiać w tej komunikacji. Czyli to już nie będzie takie wydawanie dźwięków w eter, tylko maluch już będzie starał się coś osiągnąć. Nawet jeśli to nie są jeszcze świadome słowa, to będzie to np. forma jakiejś zaczepki w kierunku rodzica. I tutaj też warto pamiętać o tym, żeby zastosować tę naprzemienność. Gdy dziecko wypowiada ciągi sylabowe, dorosły może je po dziecku powtórzyć albo może sam zainicjować jakiś ciąg sylabowy, najlepiej taki, który już wcześniej u dziecka słyszał, bo wtedy ma pewność, że to jest skrojone na miarę możliwości tego malucha, i może oczekiwać tego, że dziecko po nim powtórzy.
MK: Czyli to, do czego dążymy, to naprzemienność i wytrzymanie tej chwili ciszy, kiedy dziecko zbiera się do odpowiedzi. Powinni o tym pamiętać zwłaszcza rodzice najmłodszych dzieci, dzieciom chwilę zajmuje przetworzenie tego komunikatu i wyprodukowanie własnego. Nawet jeśli chodzi o te pierwsze uśmiechy. Mówisz „nie” takiej kąpieli słownej rozumianej jako ciągłe zalewanie dziecka własnymi monologami bardzo różnej treści. A czego jeszcze trzeba unikać, rozmawiając z małym dzieckiem?
UT: To, czego trzeba unikać, to seplenienie i mówienie niepoprawnie. Jeżeli chodzi o seplenienie, to czasami tak jest, że nam się wydaje, że to będzie fajne i miłe, że mówiąc w taki dziecięcy sposób się do dziecka dopasujemy i że to po prostu jest coś, co nas zbliża komunikacyjnie do malucha, ale trzeba mieć świadomość, że dziecko nabędzie mowę w taki sposób, w jaki ją słyszy. Nabędzie takie słowa, które słyszy od opiekunów, od osób, z którymi najczęściej przebywa. Więc jeżeli my np. mówimy „cio się śtało maluśku”, to dziecko nabierze przekonania, że w słowie „stało” jest głoska „ś”, w słowie „maluszek” również jest głoska „ś”. I mimo tego, że dziecko przed trzecim rokiem życia zazwyczaj zmiękcza i wypowiada „s” jako „ś”, to wcale nie oznacza, że dziecko nie słyszy różnicy. Jeżeli maluch ma podawane prawidłowe wzorce, to mówi wprawdzie „śtało” zamiast „stało”, mówi „maluśek” zamiast „maluszek”, ale wie, że tam ma być coś innego. To świetnie widać, kiedy na przykład dziecko mówi „maluśek”, ja powtórzę po nim „maluśek”, a ono się złości i mówi: „Nie maluśek. Maluśek!”. To dla mnie jest dowód na to, że ono wie, że ma być inaczej. A jeżeli my będziemy podawać właśnie takie spieszczone, bo nawet nie można powiedzieć, że zdrobnione, tylko takie spieszczone formy, to zaburzymy u malucha poczucie tego, które słowa są poprawne, a które są niepoprawne i w którym momencie. Nawet jeżeli dziecko już zyska dojrzałość aparatu artykulacyjnego do tego, żeby wypowiadać te trudniejsze głoski – bo „s” i „sz” są trudniejsze od „ś” – to i tak nie będzie wiedziało, czy ma się poprawić, czy to, co mówi jest dobre, bo przecież rodzic tak do niego też mówi. To jest coś, przed czym bardzo przestrzegam. Mówmy do dzieci poprawnie. Nie używajmy takich spieszczeń.
Co do zdrobnień, czyli np. „chlebek”, „kanapeczki”, „jogurcik”, to tutaj już nie jestem aż tak bardzo radykalna, jak przy spieszczeniach. Bo to są wyrazy, które nam się czasem nasuwają, ale są poprawne. Tylko miejcie świadomość, że wtedy, gdy używamy zdrobnień, utrudniamy dziecku. Dlatego, że zdrobnienia są najczęściej dłuższe niż słowa niezdrobnione, mają więcej sylab. Często też zdrobnienia mają taką trudność, że występują w nich blisko siebie spółgłoski. To są słowa, które jest maluchowi trudniej wypowiedzieć. Tak jak na przykład w wyrazie „sklep”, w którym mamy trzy spółgłoski blisko siebie, ten wyraz jest trudny dla dziecka. I podobnie jest przy zdrobnieniach. Gdy je stosujemy, zmieniamy wyraz łatwy na trudny. Weźmy dla przykładu taką trójkę” „buła” – bardzo łatwe, „bułka” – troszkę trudniejsze, „bułeczka” – bardzo trudne. Nie dość, że trzy sylaby, to jeszcze spółgłoski stoją obok siebie i po prostu utrudniamy. To oczywiście nie jest tak, że się musicie bardzo pilnować i żadnych zdrobnień nie używać, ale jeżeli oczekujemy, że dziecko będzie już po nas powtarzać, będzie samodzielnie wypowiadać, to warto prezentować takie słowa, które będą bardziej w zasięgu jego możliwości.
MK: Jest coś takiego jak mowa matczyna, czyli specjalny sposób mówienia czy rozmawiania z dzieckiem. I wiele osób właśnie kojarzy ją z tym seplenieniem, zmiękczaniem. A na czym właściwie polega taka prawdziwa, prawidłowa, polecana mowa matczyna? Jeśli oczywiście nie jest to mitem, że powinno się jej używać, zwłaszcza w odniesieniu do najmłodszych dzieci.
UP: Samo to, że mowa matczyna wypływa w dużej mierze z intuicji, już jest jakimś argumentem za tym, żeby jej używać, żeby komunikacja z dzieckiem była naturalna, prawdziwa. Mowa matczyna często jest w takiej warstwie melodii języka, czyli mówimy trochę bardziej podniesionym tonem, mówimy z większym zaśpiewem, częściej powtarzamy frazy, nawet sami po sobie. Czyli np. mówimy: „A kto tu jest?, A kto tu jest”. Ale rzeczywiście to jest intuicyjnie prawidłowe, ponieważ dziecko, które słyszy wielokrotnie powtórzony komunikat, ma większą łatwość z tym, żeby np. wyabstrahować z dłuższego zdania taki fragment, który będzie mu łatwiej zrozumieć. To można porównać do tego, jak my się uczymy języków obcych. Jeśli ktoś mówiłby do nas przez cały czas tylko pełnymi zdaniami, bez żadnych powtórzeń, nie wymagając interakcji z naszej strony, to nasze rozumienie nie szłoby aż tak bardzo do przodu, a produkcja mowy jeszcze wolniej. Gdy mamy mówią w taki sposób, to może korzystnie wpływać na to, żeby dzieci się rozgadywały. Więc jeżeli tak mamy mówicie, to róbcie tak dalej. Tylko zwracajcie uwagę na to, żeby to było w dialogu. Po prostu nie tyle mówcie tak do dzieci, co rozmawiajcie z nimi w ten sposób. Stosowanie takich krótkich komunikatów też korzystnie wpływa na to, że dziecko rozwija rozumienie i później samodzielną produkcję. Musi to być oczywiście wyważone, żeby nie było tak, że gdy mamy małe dziecko, to zupełnie nie używamy zdań złożonych z więcej niż trzech wyrazów. Dziecko musi również rozwijać słownik bierny, musi się z prawidłową polszczyzną, ze zdaniami złożonymi osłuchiwać.
Gdy oczekujemy tego, że dziecko już będzie produkować mowę, to faktycznie korzystniejsze może się okazać używanie właśnie takich krótszych komunikatów. Dostosowujemy nasz sposób wypowiedzi do poziomu, na którym dziecko się znajduje. Im maluch starszy, tym trochę będziemy podnosić poprzeczkę, to jest bardzo ważne. Ale jeżeli jesteśmy z dzieckiem na co dzień, to czasem trudno jest nam wyczuć moment, w którym już można mówić w bardziej skomplikowany sposób, więc czasami warto zaprosić kogoś z zewnątrz i zobaczyć, jak ten ktoś rozmawia z naszym maluchem, bo może się okazać, że nasze dziecko rozumie już zdania złożone i spokojnie możemy już używać bardziej skomplikowanych komunikatów.
MK: A jak jest z takimi dźwiękonaśladowczymi sformułowaniami? Dzieci często same wychodzą z taką inicjatywą. Ale czy my też powinniśmy je świadomie wprowadzać, poza wprowadzaniem normalnych słów, (czyli zamiast mówić „przewrócił”, mówić „bam”), czy raczej nie wpływa to korzystnie na rozumienie?
UP: Z wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi jest tak, że one są dla dziecka łatwe do wypowiedzenia. Tak jak już przedtem powiedziałam, tam, gdzie dużo spółgłosek stoi obok siebie, tam, gdzie jest więcej sylab to to są słowa trudne. Wyrażenia dźwiękonaśladowcze zaś najczęściej charakteryzują się tym, że mają albo tylko jedną sylabę, albo kilka sylab powtarzalnych. Na przykład słoń może robić „tu tu tu”. Mamy trzy takie same sylaby. Bardzo często też w tych wyrażeniach dźwiękonaśladowczych samogłoski przeplatają się ze spółgłoskami, to łatwiejsze niż kilka spółgłosek obok siebie. Stąd też u dzieci jest taka naturalna potrzeba tego, żeby zauważać dźwięki otoczenia i je powtarzać, a gdy my jako dorośli będziemy jeszcze te umiejętności stymulować, czyli tak naprawdę proponować dziecku wyrażanie dźwiękonaśladowcze, to możemy przyspieszyć rozwój jego mowy.
Padło tu bardzo ważne pytanie: Czy możemy mówić wyrażenia dźwiękonaśladowcze zamiast słów? Ja polecam, żeby jej mówić oprócz słów. Żeby nie zastępować, ale dodawać wyrażenia dźwiękonaśladowcze, aby nie było tak, że my do dziecka mówimy na przykład zdanie: „O, to dzidzi tup tup tup” i używamy tylko tych wyrażeń dźwiękonaśladowczych. Bo wtedy maluch już zupełnie wyłącza swój słownik bierny. Dużo lepiej jest powiedzieć w taki sposób: „Chodź, idziemy do łazienki, tup, tup, tup”. I potem najlepiej zostawiamy ciszę, bo jest okazja do tego, żeby dziecko powtórzyło po nas. „Tup, tup, tup” – powtarzalne, rytmiczne i złożone z przeplatających się spółgłosek i samogłosek. Gdy odkręcimy wodę, możemy powiedzieć: „Woda się leje, śśś”. I znów, jeżeli mamy dziecko w okolicy roku, to żadne z tych słów „odkręcimy”, „wodę”, „leje” nie jest jeszcze w zasięgu jego możliwości. Ale „śśś” już tak. I gdy maluch przyswoi sobie, że dźwięk „śśś” odnosi się do lejącej się wody, to tak naprawdę możemy to już zaliczyć do jego słów. Gdy np. następnego dnia wieczorem dziecko samo pójdzie do łazienki, wskaże na kran i powie „śśś”, to znaczy, że mamy już słowo w słowniku dziecka, ponieważ wyrażenia dźwiękonaśladowcze w mowie maluchów występują w funkcji słów.
Gdy rodzice słyszą o normach rozwojowych, o tym, że dziecko w okolicy pierwszego roku życia powinno już wypowiadać jakieś swoje pierwsze słowa, a półtoraroczniak powinien ich już wypowiadać minimum trzydzieści, to czasem zapominają o tym, że właśnie wyrażenia dźwiękonaśladowcze też się liczą. „Śśś” na dźwięk lejącej się wody jest słowem. Gdy wyrażenie dźwiękonaśladowcze jest na stałe przypisane do jakiegoś desygnatu, czyli do jakiegoś przedmiotu, czynności lub zjawiska, to ono jest słowem. Dlatego zachęcam do tego, żeby używać wyrażeń dźwiękonaśladowczych, tylko nie zamiast słów, a oprócz nich.
MK: Powiedziałyśmy o wyrażeniach dźwiękonaśladowczych. Czy jest coś jeszcze, o czym warto pamiętać, rozmawiając z małym dzieckiem, aby pozytywnie wpływać na rozwój jego mowy?
UP: Kontakt wzrokowy. Pamiętajcie, że nie tylko z parotygodniowym maleństwem, ale również ze starszym dzieckiem, staramy się zawsze utrzymać kontakt wzrokowy. Jeśli do tej pory tego nie robiliście i Wasze dziecko nie jest przyzwyczajone do tego, żeby patrzeć na Waszą twarz, gdy mówicie, to możecie zastosować pewne triki.
Na przykład pomalowanie sobie ust mocno czerwoną szminką. Panowie z kolei, jeśli nie chcą tego robić, mogą np. założyć okulary z jakimiś ciekawymi albo przynajmniej kontrastującymi z twarzą oprawkami. Możemy założyć jakąś opaskę na włosy albo nawet czerwony nos klauna. Cokolwiek, co przyciągnie uwagę dziecka do naszej twarzy. To jest ważne nie tylko dlatego, że kontakt wzrokowy pełni funkcję komunikacyjną, ale również dlatego, że dzieci uczą się mowy nie tylko słuchowo, ale też wzrokowo, obserwując układ naszych ust. Jeżeli damy maluchowi możliwość, żeby obserwował nasze usta, to ułatwimy mu nabywanie mowy. Weźmy np. samogłoski, które są jednymi z prymarnych elementów języka, i gdy powiemy je z teatralną, przesadną starannością, to możemy zaobserwować, że układ ust się zmienia w zależności od tego, którą samogłoskę wypowiadamy. Jeżeli wcześniej złapaliśmy kontakt wzrokowy z dzieckiem i ono patrzy na układ naszych ust, to jest mu o wiele łatwiej. Jest bardzo duża grupa maluchów, które układają usta w ten sam sposób, co dorośli, nawet nie wydając dźwięku. Sądzę, że mogą się tutaj uaktywniać neurony lustrzane, które po prostu każą nam układać usta w ten sam sposób, co nasz rozmówca. Czasami może tak być, że jeszcze tego dźwięku nie ma, ale układ ust już jest, więc jesteśmy bardzo blisko tego, żeby pojawiło się słowo. I jeszcze taka podpowiedź dla Was: jeżeli jest problem z tym, żeby dziecko patrzyło na naszą twarz, bo na przykład jest bardzo energiczne, jest zawsze w ruchu i w biegu, to w momencie, gdy pokazujemy mu jakiś przedmiot, np. figurkę zwierzątka, dobrze jest pokazywać go na wysokości swojej twarzy.. Wtedy dziecko, chcąc nie chcąc, zauważy, w jaki sposób układamy usta.
MK: A jak jeszcze aktywizować dziecko do powtarzania? Czy potrzebujemy tego, że dziecko będzie po nas powtarzało? Czym różni powtarzanie od opowiadania i na czym nam zależy? Czy na obu tych rzeczach?
UP: W rozwoju mowy dziecka dążymy do tego, żeby dziecko samodzielnie nazywało. I to jest już taki końcowy etap. Rzeczywiście na tym nam najbardziej zależy, żeby maluch samodzielnie inicjował komunikację, a do tego musi samodzielnie nazywać. Często jest tak, że dzieci powtarzają po dorosłych trochę tak w ramach treningu. Gdy dziecko usłyszy jakieś nowe słowo, to powtarza je po dorosłym i przez to niektórzy dorośli mają poczucie, że zachęcenie dziecka do powtarzania wpłynie pozytywnie na rozwój jego mowy. To wpływa pozytywnie na sprawność jego artykulatorów, bo im więcej dziecko słów wypowiada, tym lepiej te artykulatory ćwiczy. Jednak to nie jest coś, do czego powinniśmy dziecko zachęcać, bo powtarzanie słów po dorosłym to jest po prostu okropna nuda. Poza tym dziecko ma prawo nie rozumieć komunikatu „powtórz”, maluch ma prawo nie wiedzieć, co to znaczy. Dlatego zawsze zachęcam do tego, żeby stosować trochę inne triki niż mówienie „powtórz”.
Jest ich wiele i mogłabym o tym mówić bez końca. Opowiem Wam o kilku z nich. Cisza – jest naprawdę bardzo skuteczna i z tego korzystajcie. Możemy też dziecku zadać pytanie, które nie będzie takim do końca pytaniem otwartym. Jeżeli np. zadajemy półtoraroczniakowi pytanie: „Dlaczego się rozpłakałeś?”, to trudno, żeby on nam na to pytanie odpowiedział. Możemy też zadać pytanie zamknięte, na które się da odpowiedzieć „tak” albo „nie”, i dziecko odpowie „tak” albo „nie” albo nawet pokręci tylko głową. Żeby to wypośrodkować, możemy zadać pytanie z wyborem. Bardzo lubię ten sposób do nauki przymiotników. Możemy na przykład zapytać dziecko: „Chcesz wodę zimną czy ciepłą?”. Maluch ma dwa słowa do wyboru – powinniśmy mądrze zaplanować, jakie to będą słowa. Jeżeli damy słowa, które są trudne do wypowiedzenia, to maluch może w ogóle nie chcieć wejść w tę komunikację. Ale gdy wybierzemy takie słowa, które leżą w zasięgu możliwości dziecka, to jest już łatwiej. Jeżeli widzimy, że maluch już wymawia jakieś słowa jednosylabowe, oparte na schemacie spółgłoska-samogłoska-spółgłoska, to możemy np. zaproponować: „Chcesz wodę czy sok?”, tylko nie pokazujemy wtedy tych dwóch przedmiotów, żeby maluch po prostu nie wskazał palcem, wiadomo, że tak zrobi, bo dzieci są mądre. Po prostu pytamy. Jeśli dziecko bardziej lubi sok i będzie go chciało, to nie będzie miało wyjścia i będzie po prostu musiało odpowiedzieć: „Sok”. W ten sposób możemy malucha zachęcić.
Co jeszcze możemy robić? Nauka „daj”. Rodzice czasami się burzą, jak to „daj”, przecież dziecko powinno mówić „proszę”. Zawsze zwracam uwagę na to, żeby wszystkie nasze działania względem dziecka były skrojone na miarę. To jest taka wskazówka dotycząca tego, żeby starać się szukać trochę łatwiejszych artykulacyjnie synonimów. „Proszę” jest słowem trudnym, ale ma synonim „daj” (wiem, że to nie do końca synonim, ale wystarczający), który jest o wiele łatwiejszy i maluch naprawdę może przyswoić go już w dwunastym, trzynastym, czternastym miesiącu życia.. Dlatego uważam, że lepiej jest nauczyć dziecko słowa „daj”, które ma wysoką funkcję komunikacyjną, niż upierać się przy słowie „proszę”, które ma grupy spółgłoskowe i jest po prostu trudniejsze. Powinniśmy szukać tych łatwiejszych synonimów i w ten sposób możemy również zachęcać dziecko do mówienia.
Ja nigdy do dziecka nie kieruję wprost komunikatu: „No, ale powtórz”, „no, ale powiedz”, tylko po prostu mówię, gdy dziecko np. wskazuje jakiś przedmiot: „Podoba ci się ta piłka? Chciałbyś mi powiedzieć »daj«?”. I czekam. Jeżeli dziecko w to nie chodzi, to próbuję jeszcze jeden raz: „Jaś mówi »daj«”. I ponownie czekam. Żeby też dziecka nie wystawiać na aż taką próbę, to później już mówię: „Jaś mówi »daj« i Ula daje”. Tych prób trzeba od kilkunastu do kilkudziesięciu. To nie jest tak, że za każdym razem, gdy zastosujecie tę sztuczkę, dziecko powie. Przy wspieraniu rozwoju mowy dziecka trzeba się wykazać dużą cierpliwością i maluch musi tych doświadczeń zebrać dużo. Zwłaszcza jeżeli na przykład do tej pory nie miał takich doświadczeń, nie wie, że ta cisza jest jego przestrzenią, to tym bardziej musicie się uzbroić w cierpliwość i to potrwa parę tygodni. Ale warto.
MK: Jak ćwiczyć mówienie z małym dzieckiem?
UP: Jeśli chodzi o ćwiczenia mówienia dla dzieci do dwóch lat, to zazwyczaj zalecam rodzicom, żeby patrzyli na to bardziej jak na zmianę sposobu komunikacji w całym naszym życiu rodzinnym. Jeżeli znane jest Wam pojęcie „przyjaznej pielęgnacji”, o której mówią fizjoterapeuci, to ja trochę staram się ją przenieść na grunt rozwoju mowy. Często mówię o takiej przyjaznej pielęgnacji jeśli chodzi o mówienie do dziecka, a właściwie rozmawianie z nim. To nie będą takie ćwiczenia, w których na przykład siadamy przy stoliku z dwulatkiem, tylko to będzie nasz sposób zwracania się do dziecka i rozmowy z nim. To będzie np. zabawa w wołanie osób i przedmiotów. Dwulatek nie będzie tego postrzegał jako ćwiczenia z mówienia, tylko będzie to odbierał jako dobrą zabawę. Rodzic ma tu taką przewagę, że ta zabawa może być przez niego kierowana. Możemy np. wołać osoby i przedmioty, których nazwy dziecku będzie w miarę łatwo wypowiedzieć. Jeśli maluch jest na etapie wypowiadania słów złożonych z dwóch sylab, najczęściej to będą dwie sylaby tak zwane otwarte, czyli spółgłoski plus samogłoski, np. „buty”, to bierzemy zabawkę, np. fokę, chowamy ją gdzieś w domu i zachęcamy dziecko do tego, żebyśmy teraz wspólnie poszukali tej foki. „Chodź, wołamy fooo-kaaa!” i zostawiamy ciszę, czekamy na reakcję dziecka. Gdy dziecko zawoła, to oczywiście foka wyskakuje wtedy z ukrycia.
Czy można tu przesadzić z ćwiczeniami? Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo wydaje mi się, że dużo zależy od tego, jaką presję rodzic nakłada na siebie i na dziecko. I według mnie ta presja nie sprzyja temu, żeby komunikacja swobodnie i naturalnie się rozwijała. Ale jeżeli potraktujemy naukę mówienia dla dwulatka jako właśnie taką przyjazną pielęgnację, jako takie zabawy, które dziecku mogą się spodobać, to trudno przekroczyć tę granicę. Możemy się bawić w rysowanie, rysować wspólnie z dzieckiem, ale zamiast pytać uparcie: „A co to?”, „a powiedz”, „a powtórz”, „jak to się nazywa?”, „a co to jest?”, pytamy dziecko po prostu: „Co ci teraz narysować?”. Jeżeli maluch wypowiada na razie mało słów, np. ma w swoim słowniku cztery słowa, to będzie się kręcił wokół nich i nie będzie w stanie powiedzieć czegoś innego. Ale przecież rodzic może coś zaproponować. Na przykład: dziecko w kółko mówi, że chce, żeby mu narysować „koko” (w znaczeniu „kura”), rodzic może powiedzieć: „Zobacz, kura już jest, to może teraz narysujemy ja-ja”. I znowu mamy łatwe do wypowiedzenia słowo, to są dwie sylaby otwarte i na dodatek takie same. Może dziecko zgodzi się na to i chcąc rodzicowi potwierdzić, że się zgadza, wypowie to słowo. Ani nie użyłam słowa „powiedz”, ani „powtórz”, ani nie prosiłam dziecka, tylko po prostu weszłam z nim w zabawę i maluch mając chęć ze mną w tę zabawę się bawić, wypowiedział słowo.
MK: A kiedy rodzic jest zmęczony albo potrzebuje chwili na ciepłą kawę, czy wtedy te wszystkie zabawki, które mówią, wiesz, szczeniaczki, garnuszki z klocuszkami – czy one mogą nas wesprzeć w rozwijaniu umiejętności komunikacji dziecka?
UP: One nas mogą wesprzeć w wypiciu kawy, ale nie w rozwijaniu umiejętności komunikacyjnych dziecka. Udowodniono już, że dzieci, które mają dużo tych zabawek (grających, śpiewających zabawek, które same mówią), mniej wchodzą werbalnie w kontakt z rodzicami. A skoro już coś gra, mówi i śpiewa, to być może rodzic nie ma takiego poczucia, że powinien z dzieckiem rozmawiać. Być może dziecko nie ma wtedy też takiej potrzeby, żeby jakąś komunikację inicjować, bo ta komunikacja się dzieje sama, gdzieś tam obok nich, obok dziecka i obok rodzica. Dlatego ja nie jestem zwolennikiem zabawek grających. Jest też drugi argument, który mówi o tym, dlaczego te zabawki, mimo zapewnień producenta, jednak nie rozwijają mowy – dziecko, żeby rozwijać mowę, musi nie tylko słuchać, ale też patrzeć. Dlatego zachęcam do tego, żeby starać się zwracać uwagę malucha na naszą twarz i dla dzieci przed trzecim rokiem życia, niestety mimo tego, że kawa jest zimna, rodzic jest najlepszą zabawką, najbardziej interaktywną, bo jest najbardziej responsywną zabawką. My jako dorośli bardziej możemy się dostosować do poziomu i do możliwości dziecka. I dlatego nie zawsze jest tak, że dziecko, które pójdzie do placówki edukacyjnej, do żłobka czy do przedszkola, to “się rozgada”. Dziecku jest dosyć trudno nabyć mowę od rówieśników, dlatego że rówieśnicy nie są właśnie na tyle responsywni, na tyle dostosowujący się do poziomu dziecka, które jeszcze mało mówi. Dorośli mogą wymodelować ten sposób komunikacji, np. użyć łatwiejszego artykulacyjnie synonimu, ale inne dzieci nie będą takie cierpliwe i nie będą starały się tłumaczyć w nieskończoność, dopóki nie znajdą porozumienia.
MK: Zabawki tworzą również pewnego rodzaju tło, które może sprawiać, że rodzic mówi mniej. Rozumiem, że podobnie jest z włączonym telewizorem, ale także radiem, które sprawiają, że ktoś coś do nas mówi i mamy często trochę mniejszą motywację, żeby tę ciszę zapełnić własnymi komunikatami kierowanymi do dziecka.
UP: Tak, również może tak być. Nie chodzi o to, żebyście w ogóle nie włączali muzyki, bo jeżeli Wam to sprawia przyjemność, to oczywiście jakaś część dnia może być wypełniona muzyką, ale trzeba tu znaleźć taką zdrową granicę. Jeżeli widzicie, że moment, w którym włączacie radio, jest momentem, w którym Wasze dziecko milknie i przestaje inicjować komunikację, to powinna Wam się zapalić właśnie taka lampka. Te momenty powinny być kontrolowane przez Was, ustalamy sobie jakąś porę dnia, kiedy wspólnie słuchamy muzyki, ale nie włączamy jej na cały dzień.
MK: Dziękuję Ci za rozmowę.
„Pani Od Snu”. Psycholożka, terapeutka poznawczo-behawioralna bezsenności (CBT-I), pedagożka, promotorka karmienia piersią i doula. Mówczyni i trenerka (pracowała jako ekspertka od snu m.in. z Google, ING, GlobalLogic, Agorą i Treflem), prelegentka TEDx. Certyfikowana specjalistka medycyny stylu życia – IBLM Diplomate – pierwsza w Polsce psycholożka z tym tytułem. Wspiera dorosłych i dzieci doświadczające problemów ze snem.
Więcej o Magdalenie TUTAJ.
0 komentarzy