Jak my rozszerzałyśmy dietę

Jak my rozszerzałyśmy dietę

 

Rozszerzanie diety niemowlaka potrafi budzić u rodziców wiele emocji. Pierwszy stały posiłek to przecież duży krok w rozwoju i samodzielności dziecka! 

Dzielę się swoimi błędami, mało tego! Poprosiłam również mój #wymagajacyteam o podzielenie się doświadczeniami z rozszerzania diety swoich pociech. 

 

Dzisiejszy post jest o ogromnych emocjach, zdobiących mieszkanie papkach i… nieudanych próbach. Znajdziesz w nim też kilka cennych rad! 

 

MAGDALENA KOMSTA

O błędach, które popełniłam przy rozszerzaniu diety mojej córki, opowiadam w cotygodniowym podcaście. Odcinki są krótkie, maksymalnie dziesięciominutowe – w sam raz dla mam, które nie mają zbyt wiele czasu. Dostęp do podcastu jest bezpłatny – wystarczy się zapisać, pobierając darmowy rozdział poradnika tutaj.

Można słuchać bezpośrednio w przeglądarce, nie są potrzebne żadne specjalne programy.

 

MAGDA

Myśl o tym, że trzeba będzie rozszerzać dietę Hani, była dla mnie okropna. Nie jestem urodzoną kucharką, nie lubię gotować (nie mylić z nie umiem – po prostu: nie lubię). To dla mnie czynność, którą muszę wykonać, żeby przeżyć. Ale cóż, nie było wyjścia – dietę trzeba było zacząć rozszerzać. 

Hanka była karmiona piersią i dla mnie osobiście to była tak wielka wygoda, że chętnie kontynuowałabym to bez wprowadzania innych pokarmów. Mimo mojej niechęci do gotowania zdecydowaliśmy, żeby rozszerzać dietę Hanki metodą BLW. Gdy nadeszła godzina 0, podaliśmy jej pierwszy posiłek – ugotowaną marchewkę i cukinię, pokrojone w paski. Był stres, mieszanka radości z poddenerwowaniem. Mąż robił zdjęcia i… i nic. Hanka pociumkała trochę i nic nie połknęła. Niby wiedziałam, że tak to może wyglądać, a mimo to jakaś część mnie liczyła, że córka będzie te warzywa gryzła i połykała. 

Z dnia na dzień było lepiej. Trochę więcej posiłków, jednak mleko było numerem jeden. 

Dużym plusem rozszerzania diety tą metodą był dla mnie fakt, że od tego czasu zmieniła się też nasza dieta. Z gotowców i wielu smażonych potraw przeszliśmy do większej ilości warzyw i zup oraz kompletnie odstawiliśmy słodkie napoje. Pory posiłków zaczęły być stałe i zawsze jemy wspólnie.

Przygotowując się do rozszerzania diety, szukałam plastikowego krzesła z podnóżkiem, które będzie można łatwo myć. Pomyślałam też o ceracie pod krzesełko na wszystkie spadające potrawy. Umknęło mi tylko jedno… BIAŁE PASY W KRZESEŁKACH DO KARMIENIA! Serio, to jest przykład, jak bardzo design nie idzie w parze z funkcjonalnością. Pierwszy makaron z sosem pomidorowym i pasy wyglądały jak ofiara pomidorowej wojny 😉

Z perspektywy czasu i większej wiedzy w temacie – wiem, że popełniliśmy kilka błędów w rozszerzaniu. Często zrażałam się do podawania potraw, których Hania nie jadła. W konsekwencji, zamiast proponować je ponownie, aby przyzwyczajała się do jakiegoś smaku, to odcinałam ją od niego. Liczba proponowanych posiłków też nie była książkowa. Poza tym nie było tak źle, jak się spodziewałam. Babcie i dziadkowie też dobrze podeszli do naszej decyzji co do BLW. Nigdy nie usłyszałam, że wymyślam, że mam dać papkę bo dziecko się udusi.

Obecnie Hania (4l.) ma “swoje smaki”. Przestała jeść potrawy, które wcinała w drugim roku życia, jednak teraz podchodzę do tego ze spokojem i bez presji. Podaję jej te rzeczy i mówię, aby spróbowała, może teraz znów jej posmakuje.

 

KASIA

Rozszerzanie diety to zdecydowanie jeden z moich ulubionych etapów rodzicielstwa, zarówno przy pierwszym, jak i drugim dziecku. Łączy ono dwie rzeczy, które bardzo lubię: zabawy sensoryczne oraz jedzenie 🙂

Będąc w pierwszej ciąży, trafiłam na cudowną szkołę rodzenia, która po porodzie oferowała również różne zajęcia i luźniejsze spotkania dla młodych rodziców. Dzięki nim już dość wcześnie byłam uzbrojona w podstawowe i najważniejsze informacje dotyczące rozszerzania diety. Z racji tego, że jesteśmy rodziną wegańsko-wegetariańską, również zależało mi, aby dość szybko zweryfikować mity dotyczące mięsa i nabiału w diecie dziecka. Znalazłam odpowiednich profesjonalistów, dzięki którym czułam się pewnie w tych tematach. 

Wspomniane na początku dwie najfajniejsze dla mnie rzeczy przeważyły nad tym, że wybraliśmy BLW jako nasz sposób na poznawanie nowych pokarmów. A przy dwójce małych dzieci – nie ukrywam, że za drugim razem było to znacznie prostsze, bo przy wszystkich starciach pomiędzy rodzeństwem, co do jednego mieli absolutną zgodność: brudzić się i wszystko dookoła przy „gotowaniu” i jedzeniu 🙂 Jest jednak jeden haczyk, by czerpać z tych chwil trochę radości również dla siebie: to ojciec dzieci sprząta! 🙂

 

KATARZYNA

Zanim zaczęłam rozszerzać dietę pierwszego syna, przerobiłam zagraniczny kurs internetowy. Przeczytałam też jakieś wpisy blogowe. Czułam się w pełni wyedukowana, przygotowana na wszystko, ale… oczywiście, życie jest pełne niespodzianek. 

BLW początkowo w ogóle nie chwyciło (z wyłączeniem zajęć z sensoplastyki – tam szlak rączka-buzia działał niezawodnie), za to ogólny apetyt przekraczał wszelkie normy. Krótko mówiąc: szło gładko. Pytanie “czy on naprawdę się najadł?” nie istniało. Zastanawiałam się raczej, czy posiłek kiedykolwiek się zakończy, bo wciąż prosił o więcej. Później wszystko się unormowało i aktualnie syn jest standardowym, trzyipółletnim, szczupłym wybrzydzaczem.

Drugi syn miał nieco trudniejszy start. Podobnie jak z jego bratem, pierwszą próbę podjęliśmy dokładnie sześć miesięcy po narodzinach. Przez pierwsze dwa tygodnie prawie niczego nie połknął. Wciąż odruchowo wypychał wszystko z ust. Wiedziałam, że tak może być i musiałam uzbroić się w cierpliwość. Dodatkowo sprawy nie ułatwiały złe skojarzenia: mniej więcej od ukończenia pierwszego miesiąca życia musieliśmy wciskać w niego doustne leki. Uwierzcie, trzymiesięczniak nie zachwyca się pomarańczowym smakiem syropu “dla dzieci”. Ogólnie rzecz biorąc, szło mozolnie. Do mięsa przekonał się dość późno, ale po wielu próbach udało się. Wreszcie dla ryb kompletnie stracił głowę. 

BLW czy łyżeczka? Zdecydowanie BLW! Po łyżeczkę wolał sięgnąć sam, po paru miesiącach. W przeciwieństwie do starszego brata, szybko nauczył się też pić z otwartego kubka. Słowem: dwie kompletnie odmienne historie. 

 

 

ZUZA

Rozszerzanie diety z jednej strony mnie stresowało, z drugiej – nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zaczniemy. Postanowiłam się do niego dobrze przygotować, przynajmniej od strony teoretycznej: przeglądałam blogi, wertowałam zalecenia, kupiłam książki z przepisami. Jednak pierwszy posiłek uzupełniający mojej córki wyglądał zupełnie inaczej, niż to sobie zaplanowałam: w wieku 6,5 miesiąca porwała mi z talerza kawałek duszonego jabłka z cynamonem. Moją reakcją było paniczne sprawdzanie, czy takim maluchom można podawać cynamon. Internet dawał mi sprzeczne odpowiedzi, wśród nich oczywiście były takie wpędzające mnie w poczucie winy, że zaszkodziłam własnemu dziecku, bo to TRUCIZNA (teraz już wiem, że to nieprawda).

Późniejsze posiłki były już mniej spontaniczne i emocjonujące – zdecydowałam, że spróbujemy metody BLW i mojemu dziecku bardzo odpowiadał ten układ. Ja proponowałam jej różnorodne posiłki, starając się, by były pełnowartościowe i podane w bezpiecznej formie. Ona z dużym zaangażowaniem rozrzucała jedzenie i wcierała je zawzięcie w blat, część trafiała jednak do małych ust. Okazało się, że mój egzemplarz nigdy się nie krztusi i być może właśnie dlatego tak dobrze nam poszło z BLW. Córka bardzo szybko nauczyła się pić z kubka otwartego (i wylewać wodę na wszystkie możliwe sposoby). Żeby nie było zbyt kolorowo: do teraz zdarzają nam się dni, kiedy nie chce nic innego poza piersią, mimo że właśnie skończyła 2 lata. 

Myślę, że dużo czasu oszczędziłoby mi, gdybym mogła w jednym miejscu sprawdzić wszystkie potrzebne informacje. Tak wiele godzin poświęciłam na ich szukanie
i weryfikowanie, że to było męczące.

 

INA

Ciężko będzie coś napisać, bo ja oprócz tego, że starałam się nie podawać smażonych potraw ani nic z dodatkiem cukru czy soli, to karmiłam dzieci tym samym, co my jako rodzice jedliśmy. Na pewno fajnie jest zrobić kurs pierwszej pomocy dla niemowląt, żeby wiedzieć, czym się różni zadławienie od zakrztuszenia i przede wszystkim jak reagować. To uspokaja. Takie kursy są też w formie instruktaży na YouTube – w razie, gdyby ktoś nie mógł lub nie chciał iść na realny kurs.

 

KAROLINA

Rozszerzanie diety wprawiło mnie w stan wzmożonej gotowości i szczerze mówiąc, teraz myślę, że odrobinę przesadziłam z tematem. Spowodowane to było moim lękiem o to, że cokolwiek bym córce nie dała, będzie niewystarczająco zdrowe, świeże i naturalne. Wpadałam na dziwne pomysły, np. jeździłam po bliższej i dalszej okolicy w poszukiwaniu świeżych warzyw i mięsa, kupowałam “towar” od prywatnych ludzi, którzy akurat coś hodowali lub sadzili. Pamiętam, jak pewnej soboty jechałam ok. 50 minut w jedną stronę pod Kraków, aby kupić pęczek “organicznych” marchewek od pewnej starszej pani. 

Inny problem: przez mój brak umiejętności kulinarnych, mimo posiadania tych rarytasów, nie potrafiłam zrobić z nich niczego sensownego i te pierwsze posiłki wychodziły takie sobie. Gotowałam też zbyt wiele, co zaowocowało wypełnioną po brzegi zamrażarką pełną dyni, która po rozmrożeniu była ohydna i gąbczasta. No ale, im dalej w las, tym lepiej sobie radziłyśmy. Moja córeczka jadła dużo metodą BLW, czego dowodem są zdjęcia krzesełka z Ikei bez centymetra powierzchni wolnego od papki makaronowo-pomidorowej. Sytuacją najbardziej były zachwycone nasze psy, którym zawsze coś skapnęło na ziemię, jak tylko córka zorientowała się, że dzielenie się posiłkiem z czworonogami to świetna zabawa. 

Było sporo BLW, ale ponieważ w pewnym momencie dużo podróżowaliśmy, dużą rolę w rozszerzaniu zdążyły odegrać też słoiczki, z których doktoryzowałam się do tego stopnia, że wiedziałam, jakie są różnice w składzie tego samego dania kupionego w Polsce, a np. na Węgrzech. Rozszerzanie diety zawsze traktowałyśmy jako świetną zabawę i obecnie córka (ma 5 lat) nadal tak do tego podchodzi. Np. praktycznie codziennie na kolację przygotowujemy tzw. “kolorowe jedzonko” i na talerzu lądują kolorowe buźki z kanapek, warzyw, owoców, jajek i kiszonek.  

 

OLGA

Podzieliliśmy się z mężem urlopem rodzicielskim po połowie, więc rozszerzanie diety u nas przypadło na moment mojego powrotu do pracy. To był błąd! Od urodzenia karmiłam piersią, wyłącznie, bo dziecko odmawiało wszelkich smoczków, rurek czy łyżeczek. Jak się można domyślić, podobnie zareagowało na swój pierwszy posiłek: łyżeczka została przechwycona w locie, usteczka pozostały stanowczo zaciśnięte, a uparowana, rozdrobniona marchewka z ekosklepu poszybowała na firankę.

Chcąc nie chcąc, zdecydowaliśmy się na metodę BLW. Oddanie dziecku decyzyjności sprawiło, że w ogóle ruszyliśmy z miejsca, chociaż mozolnie. Większość „samograjów”, którymi zajada się prawie każdy niemowlak, u nas kompletnie się nie sprawdziły: małe pluło bananem, nie cierpiało ziemniaków, a po jabłku dostawało wysypki. Do ulubionych produktów należały za to czerwona papryka, awokado, truskawki, zupa z kiszonych ogórków czy chili con carne. Problematyczne okazało się też to, że przez 8 godzin dziennie byłam w biurze, więc nie było mleka na żądanie. To kolejny błąd, który na pewno wpłynął na cały proces. Za to dzięki BLW dziecko bardzo szybko opanowało jedzenie sztućcami. Teraz ma 5 lat i stopniowo wychodzimy z kolejnych faz neofobii.

Z perspektywy czasu widzę przede wszystkim, że zabrakło mi jednego źródła wiedzy, bo niestety każdy mówił co innego, wszędzie czytałam jakieś rady, które się wykluczały, i sama nie wiedziałam, kogo słuchać. Mając rzetelne informacje, mogłabym dużo spokojniej podchodzić do całej sprawy, bo wszelka presja, szczególnie przy dziecku wrażliwym, wcale nie pomaga cieszyć się poznawaniem nowych smaków i wspólnymi posiłkami.

 

Jak widzisz nie taki diabeł straszny, jak go malują 🙂 A już na pewno nie – gdy malują go na kolorowo. 

 

Co NIE jest gotowością do rozszerzania diety?

Co NIE jest gotowością do rozszerzania diety?

 

Twój niemowlak przestał być noworodkiem, zaczyna coraz bardziej ogarniać świat i interesować się otoczeniem. Wchodzi w interakcje z innymi, nie odrywa od nich wzroku, wyciąga rączki, guga, woła.

Albo inny scenariusz. Podczas rutynowej kontroli lekarskiej Wasz pediatra zauważył, że przyrosty wagi mocno zwolniły. Lub wręcz przeciwnie, maluch przybiera zaskakująco szybko. Do tego zaobserwowałaś, że wkłada ciągle paluszki do buzi, żuje grzechotkę czy frędzle z dywanu. Budzi się często w nocy na mleko, a Ty chodzisz jak zombie i oddałabyś wszystko za jedną przespaną noc. 

W każdej z tych sytuacji może pojawić się myśl, że pora zacząć rozszerzanie diety. Czasem otoczenie naciska, że najwyraźniej mleko już nie wystarcza i czas wprowadzić posiłki stałe. To może wydawać się kuszące – kto nie chciałby spać całą noc dzięki kaszce? Ale tu uwaga! Brak cierpliwości może przynieść więcej złego niż dobrego… Część zachowań dziecka, które interpretujemy jako głód czy chęć na zupkę, oznacza coś zupełnie innego!

 

Co NIE JEST oznaką gotowości do rozszerzenia diety?

  • Częstsze karmienie piersią w ciągu dnia, więcej pobudek w nocy – przyczyn tego stanu rzeczy może być BARDZO wiele, jednak jeśli laktacja jest prawidłowa i dziecko dobrze przybiera, najprawdopodobniej NIE chodzi o głód pokarmów stałych. Więcej o tym, jak rozszerzanie diety wpływa na sen, przeczytasz TUTAJ.
  • Mouthing, czyli wkładanie do buzi palców, piąstek, zabawek – to normalny etap rozwoju dziecka, służący odwrażliwianiu jamy ustnej i cofaniu się odruchu wymiotnego na tył języka. Jest to przygotowanie na bezkolizyjne jedzenie produktów stałych.
  • Problemy z przyrostami wagi – wszelkie wątpliwości dotyczące przybierania na wadze przez niemowlęta należy konsultować z lekarzem, a jeśli karmisz piersią – także z doradcą laktacyjnym. Podawanie pokarmów stałych nie jest ani „lekarstwem” na słabe przyrosty, ani dietą odchudzającą dla dzieci powyżej 75 centyla. Ważne jest szukanie przyczyn niedostatecznych lub nadmiernych przyrostów, a nie maskowanie samych objawów! 
  • Zwiększone ryzyko rozwinięcia alergii pokarmowych – wcześniejsze podanie potencjalnie alergizujących produktów nie zmniejsza szans na wystąpienie alergii.
  • Refluks – zbyt wczesne rozszerzanie diety u dziecka cierpiącego na refluks może raczej zaszkodzić niż pomóc. W takim przypadku zaleca się diagnostykę lekarską oraz ewentualnie dodatkową konsultację z fizjoterapeutą, neurologopedą czy doradcą laktacyjnym.
  • Anemia z niedoboru żelaza – zazwyczaj dzieci z tym schorzeniem nie mają apetytu na spożywanie pokarmów stałych, więc niespecjalnie mogą uzupełnić dietę w żelazo dzięki pierwszym posiłkom. Poza tym, te pierwsze porcje najczęściej są na tyle małe, że nie mają realnego wpływu na wzrost poziomu tego pierwiastka w organizmie. Pierwszym krokiem po diagnozie anemii z niedoboru żelaza powinno być zastosowanie przepisanego przez pediatrę leku – rozszerzanie diety rozpoczyna się, kiedy dziecko wykaże wszystkie oznaki gotowości.

 

Co grozi dziecku, jeśli zaczniesz za wcześnie?

Niestety, przedwczesne podanie stałych pokarmów zawsze oddziałuje negatywnie – krótko- i długofalowo.

  • Niedożywienie – mleko kobiece lub modyfikowane jest idealnie zbilansowane pod względem gęstości kalorycznej i zawartości potrzebnych dziecku składników. Zbyt wczesne ograniczanie spożycia mleka na rzecz pokarmów stałych (zwykle małokalorycznych warzyw i owoców) może doprowadzić do niedoborów energii i składników odżywczych. Tak, dziecko może znacząco zwolnić z przybieraniem na masie. W końcu dorośli wprowadzają do diety więcej warzyw, kiedy redukują masę ciała, prawda?
  • Większe prawdopodobieństwo wystąpienia alergii pokarmowej;
  • Zadławienie – jeśli karmi się niesiedzące dziecko w leżaczku, bujaczku lub foteliku samochodowym, pokarm może w niekontrolowany sposób przesunąć się w głąb jamy ustnej i spowodować groźne dla życia zadławienie. To zupełnie tak, jakby dorosły jadł czy pił na leżąco.
  • Kształcenie złych relacji z jedzeniem – gdy dziecku, które ma reakcje obronne organizmu (wypychanie jedzenia językiem, odruch wymiotny), podajemy jedzenie mimo to,uczymy je, że powinno jeść na siłę, wbrew temu, co podpowiada mu jego własne ciało, że jego reakcje się nie liczą.

Sama widzisz, że jakkolwiek kuszące byłoby podanie dziecku „normalnego” obiadu – lub perspektywa przespania nocy po kaszce na kolację! – ryzyko znacznie przewyższa potencjalne korzyści. 

Naprawdę warto zaczekać na WSZYSTKIE oznaki gotowości do rozszerzania diety u dziecka, które u donoszonych niemowląt pojawiają się około 6. miesiąca życia (180 dni po porodzie):

– stabilne siedzenie z podparciem lub bez

– kontrolowanie ruchów głowy i szyi

– brak odruchu wypychania językiem

– zainteresowanie jedzeniem, umiejętność trafienia rączką do ust

 

Chcesz wiedzieć, w jaki sposób dieta dziecka wpływa na to, jak wyglądają Wasze noce? Sprawdź szkolenie „Żywienie dziecka a sen".

Nasze wspomnienia z odpieluchowania

Nasze wspomnienia z odpieluchowania

 

Wiosna rozkręca się na całego, a wraz z nią sezon na odpieluchowanie. Wraz z dziewczynami z mojego teamu wróciłyśmy pamięcią do momentów, w których odpieluchowałyśmy swoje dzieciaki. Nasze wspomnienia idealnie pokazują, jak różne potrafią być doświadczenia w tym temacie i jak wiele różnych czynników składa się na odpieluchowanie.

 

Katarzyna: 

Zaczęło się od wspomnień babci: “Jak Ty miałaś roczek, to już robiłaś ładnie do nocniczka” i taty: “Moje siostry po prostu siedziały i jeździły po podłodze na nocniku, dopóki nie zrobiły”.

Tak pojawił pomysł na przechytrzenie świata i najszybsze odpieluchowanie w dziejach… które okazało się rekordowo długie. Sadzaliśmy syna na nocnik – coś tam robił. Wszyscy się cieszyli. Szybko zaczęliśmy wprowadzać posiedzenia obowiązkowe: po posiłku, przed kąpielą… Tylko wciąż sam nie wołał. Nadprogramowe kupy lądowały w pieluszce, jak dawniej, a ja czekałam, aż się nauczy. 

Z czasem siedzenie na nocniku zaczęło syna denerwować – tak samo jak wszystkie inne rodzicielskie pomysły. Nie chciał. Sugestie, żeby skorzystał z nocnika, kiedy odczuwa potrzebę, niewiele dawały. Jak miał ochotę zrobić kupę, po prostu się gdzieś chował i robił do pieluszki. Kolejne nieodkryte na czas kupy doprowadzały nas do rozpaczy. Książeczki o nocnikach? Świetne, tylko niczego nie uczyły. 

Była też książka dla rodziców z rozdziałem o odpieluchowaniu. Idź za dzieckiem, nie za szybko, nie wymuszaj. Sprawdź, czy dziecko jest gotowe i wtedy działaj. No, jest gotowe… ale jak działać?

Wtedy właśnie mignęła mi oferta szkolenia u Magdy. Nigdy nie kupowałam takich rzeczy, ale skoro mały człowiek zapoznał się z nocnikiem chyba z rok wcześniej, a nadal preferował pieluchy, mimo wszelkich oznak gotowości, to stwierdziłam, że czas na inwestycję.

I udało się! W dosłownie kilka dni przeszliśmy przez cały proces, prowadzeni za rękę przez Magdę. Wszystko bez większego stresu i ku uldze całej rodziny – z synem włącznie. 

 

Kasia:

Odpieluchowanie teoretycznie jest dość proste w swoich założeniach. Dać dziecku czas, dać czas przede wszystkim sobie. Nie wytwarzać niepotrzebnej presji i jej nie ulegać co bywa nieco trudniejsze, gdy zewsząd atakują nas dobre rady i mity powielane od pokoleń.

W naszym przypadku diabeł tkwił w szczegółach, a konkretniej: w sytuacji życiowej, w jakiej wtedy byliśmy. Czas odpieluchowania syna, rozumiany jako gotowości dziecka, przypadł nam na okres pojawienia się nowej członkini naszej rodziny, jego siostry. Dużo emocji, zupełnie wywrócenie życia do góry nogami było trudno pogodzić z wprowadzoną jednocześnie twardą zasadą pt. “Pieluszka już nie”. 

W przypadku naszej rodziny wiele trudniejszych emocjonalnie momentów było gwarancją wpadek. Trudno się zresztą dziwić, bo to jednak dość niełatwe do opanowania umiejętności. A jak występują w tym samym czasie to jest to wyższa szkoła jazdy. Nasze trudności zupełnie nie wynikały z technicznych problemów typu niechęć do nocnika, nakładki czy nawet dużej toalety, tylko właśnie z opanowania w jednym czasie kilku rzeczy na raz.

Czy odczytywaliśmy to jako brak gotowości? Tak, oczywiście. Tylko co zrobić, gdy dziecko samo z siebie nie chce pieluszki i bardzo dobrze sobie radzi, gdy ma sprzyjające otoczenie? A “zakłócaczem” bardzo często była po prostu zazdrość o młodsze rodzeństwo. Niesprzyjających okoliczności było całkiem sporo w oczach niespełna 3-latka, biorąc pod uwagę, że ponad połowę dnia dwójka dzieci miała dla siebie tylko jedną mamę, bez zewnętrznego wsparcia na co dzień. Rodzice HNB pewnie szczególnie mogą sobie wyobrazić konsekwencje zostawienia dziecka samego na 10 minut, w czasie którego trzeba było nakarmić młodszą siostrę i ją położyć na drzemkę. Najciężej było, gdy ten czas przedłużał się o minutę, dwie lub pięć.

W tym trudnym emocjonalnie czasie trzeba było pójść na kompromis. I to odpieluchowanie było jednym z nich. Nie chciałam naciskać na pieluchę, ale nie było mowy, by dziecko nie miało wpadek. Starałam angażować się syna w opiekę nad siostrą ale jednocześnie dawać mu moją uwagę. Faktycznie sprowadzało się to do tego, że jeżeli mogłam na dużym łóżku położyć na drzemkę córkę, to syn szedł z nami. Raz zdążył na nocnik, innym razem nie. Ręczniki, podkłady, zabezpieczenia bardzo nam pomagały, ale nie rozwiązały naszego problemu.

I choć podczas czytania nie brzmi to jak coś, czego nie da się ogarnąć, to rzeczywistość wyglądała często dramatycznie. Mieliśmy górę prania tak wielką, że zaczęliśmy traktować ją jako element stałego wyposażenia mieszkania. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, że grzyb może również pojawić się na ubraniach! Choć wszystkie wolne chwile, które miałam w ciągu dnia, były wypełnione albo ogarnianiem wpadek, albo praniem… A gdy doszedł ogromny ból w przeciążonym kręgosłupie, to do szczętu przestałam trzymać emocje na wodzy. 

Jak ostatecznie sobie poradziliśmy w tej naszej drodze z odpieluchowaniem? Myślę, że najwięcej pomogło nam wsparcie syna w jego emocjach. Im był starszy, również można było wprowadzić pewne zasady, które rozumiał. Nie dotyczyły one jednak bezpośrednio odpieluchowania, a np. przewidywalności pewnych rzeczy. Czujnie kontrolował ilość umówionego czasu na usypianie córki na czarnym zegarku. Przysłuchiwał się zawsze, gdy umawiałam się z 2-miesięczną córką na to, że teraz jest czas układania lego i dopiero jak skończę budować kruszarkę, to możemy ponosić się w chuście. I dzień za dniem, tydzień za tygodniem tych wpadek było coraz mniej.

 

Ina: 

Żałuję, że nie odsłuchałam kursu Magdaleny od razu! To tylko gdybanie, ale być może mój syn nie miałby wtedy zaparć nawykowych. Moje dziecko to ultrahajnid, jest wrażliwym chłopcem i myślę, że gdybym zapoznała się z kursem, to nie skończyłoby się to tak, jak się skończyło, czyli wizytami u psychologa i podawaniem leków… 

Dopiero gdy zaczęliśmy zmagać się z problemem zaparć, zdałam sobie sprawę, że potrzebuję też wsparcia przy odpieluchowaniu. Nie chciałam, żeby syn miał jeszcze problemy z moczeniem czy odmową odpieluchowania. Bałam się wykonać jakikolwiek ruch, dlatego uznałam, że kurs Magdaleny będzie świetnym wsparciem, zwłaszcza że w międzyczasie pojawił się młodszy brat i wiedziałam, że to wszystko na raz może być dla mojego syna bardzo trudne. Ale najpierw uporaliśmy się z zaparciami nawykowymi i nie mogę tego pominąć – to dzięki Karli Orban i jej kursowi online. Karla powiedziała tam jedno zdanie, które do teraz powtarzam synkowi, jak zrobi kupę, i to było zdanie-wytrych, taki nasz game changer (Karla, baaaardzo Ci za to dziękuję). 

Kiedy wydawało mi się, że to dobry moment na odpieluchowywanie, odsłuchałam kurs, zwarta i gotowa, żeby zacząć. Ale po odsłuchanych nagraniach, stwierdziłam, że mój syn nie jest na odpieluchowanie gotowy psychicznie. I ja mam mało zasobów, przy jego młodszym bracie, żeby się tym zająć. Nie chciałam wprowadzać napięcia i sobie, i synkowi, więc odpuściłam. Uznałam, że podejmę próbę na wiosnę 2021. Od czasu do czasu (raz na 3 miesiące) pytałam synka, czy może chce robić siku na toaletę, ale mówił, że nie. Jakoś w styczniu tego roku syn wstał rano i powiedział, że już nie będzie nosił pieluchy i teraz chce majtki, siku od razu zaczął robić do kibelka. Zdarzyły mu się może ze 3 wpadki i tyle było z jego odpieluchowania.

Piszę o tym, ponieważ ten kurs to nie tylko dosłowne odpieluchowanie, ale także odpuszczenie sobie i zdjęcie z siebie tego całego napięcia. Mnie to bardzo pomogło i synowi też 🙂 

 

Magda P.:

Myśl o odpieluchowaniu córki przyprawiała mnie o dreszcze.  Po drugich urodzinach zaczęły się pojawiać komentarze ze strony rodziny: “Ale jak to, jeszcze z pieluchą?”. Raz podjęliśmy z mężem próbę odpieluchowania i ściągnęliśmy jej pieluszkę, jednak skończyło się to sikaniem wszędzie tylko nie w toalecie. To był dla mnie okropny stresor i wiedziałam, że moje podenerwowanie nic tu dobrego nie wniesie. Kompletnie nie widziałam się w roli jeżdżącej co chwilę na mopie. 

Zdałam sobie sprawę, że to nie tylko Nuśka jest niegotowa na odpieluchowanie, ale również ja. Jednak z drugiej strony wiedziałam, że lada moment pójdzie do przedszkola. W przedszkolu publicznym od razu spotkałam się z odmową “przyjmiemy ją tylko bez pieluchy”. Podjęliśmy wtedy decyzję o szukaniu przedszkola niepublicznego, które przyjmie nieodpieluchowaną 2,5-latkę. Udało się, i tak przez pierwsze pięć miesięcy Nuśka miała w przedszkolu pampersa. 

Uważam że ogromną rolę w jej odpieluchowaniu miał fakt, że daliśmy jej czas, jak i to że chodziła już do przedszkola i obserwowała inne dzieci. Pewnego dnia (córka miała wtedy dwa lata i dziesięć miesięcy) jedna z pań z przedszkola zapytała mnie, czy córka w domu chodzi bez pampersa, ponieważ tak im powiedziała w przedszkolu. Byłam zdziwiona, bo przecież w  domu nadal korzystała z pieluchy. Uznałam, że to dobra okazja do spróbowania i tego dnia została w domu bez pieluchy. To był strzał w dziesiątkę. 

Nie wiem jak inaczej mogę to nazwać niż to, że trafiliśmy w odpowiedni moment. Przez pierwsze dni nocnik był w tym samym pokoju w którym aktualnie byliśmy zero wpadek. Jednak jeszcze większym szokiem było odpieluchowanie nocne. Czerpiąc z wiedzy Magdaleny, doskonale zdawałam sobie sprawę, że w żaden sposób nie mogę wpłynąć na nocne odpieluchowanie, a wręcz mogłabym temu procesowi zaszkodzić. Więc w dzień pieluchy już nie było, ale na noc ją zakładaliśmy. Jednak po kilku tygodniach dałam sobie z tym spokój, ponieważ każdego ranka Nuśka wstawała z suchym pampersem. Jedynie zastosowałam świetną radę, którą usłyszałam od Magdaleny, a mianowicie, dla pewności korzystaliśmy z dwóch prześcieradeł i podkładów higienicznych.

 

Rzetelną wiedzę na temat odpieluchowania znajdziecie w moim kursie „Odpieluchowanie bez stresu”!

 

Zobacz co o kursie mówią Uczestniczki poprzednich edycji:

Witamina D dla dzieci

Witamina D dla dzieci

 

Dzisiejszy wpis dobrze jest rozpocząć przypomnieniem, że właściwie każdą suplementację, dobór preparatu oraz dawki powinniśmy konsultować z odpowiednim specjalistą – w przypadku niemowląt będzie to pediatra i farmaceuta. Jest to ogromnie ważne, ponieważ zdarza się, że sugerując się doświadczeniami innych osób oraz reklamami pokazywanymi w mediach, sięgamy po preparaty, zawierające kombinacje wielu składników mineralnych i witamin, które niekoniecznie są nam potrzebne. Podstawowym źródłem składników odżywczych powinna być odpowiednio zbilansowana dieta, a nie suplementy diety i to podkreśla również ich definicja:

“Suplement diety – środek spożywczy, którego celem jest uzupełnienie normalnej diety, będący skoncentrowanym źródłem witamin lub składników mineralnych lub innych substancji wykazujących efekt odżywczy lub inny fizjologiczny (…)” 

Uzupełnienie diety powinno być dostosowane indywidualnie, bo przecież każdy człowiek jest inny. Warto wziąć pod uwagę między innymi: wiek, płeć, masę ciała czy stan zdrowia i nie należy suplementować niczego na zapas, a szczególnie wtedy, jeśli nie ma ku temu wskazań medycznych.

Tak właściwie, to istnieje tylko jedna witamina, o której suplementację powinien zadbać każdy człowiek mieszkający w naszym kraju – jest to witamina D3. Treści naukowe udowadniają, że braki tej witaminy i problem związany z jej niedoborami jest w Polsce powszechny i dotyczy zarówno dorosłych, jak i dzieci. Jej ilości w produktach spożywczych, w których występuje (np. ryby lub żywność wzbogacana) są zwyczajnie niskie, a jej głównym źródłem jest przede wszystkim synteza poprzez kontakt promieni słonecznych ze skórą. Niestety, w polskim klimacie słońce nie towarzyszy nam przez cały rok. Żeby pokryć zapotrzebowanie na witaminę D ekspozycją słoneczną, człowiek musiałby przebywać na słońcu z odkrytymi przedramionami i podudziami przez minimum 15 minut, między godziną 10.00 a 15.00 i to bez nałożenia kremów z filtrami UV. Niemowlęta ani małe dzieci nie powinny być eksponowane na słońce bez filtrów, a i nam, dorosłym, często trudno spełnić te warunki.

Witamina D odgrywa wiele ważnych funkcji w organizmie. Jest między innymi niezbędnym składnikiem regulującym gospodarkę wapniowo-fosforanową, wspiera układ odpornościowy oraz bierze udział w prawidłowym rozwoju kośćca i zębów. 

Niedobory mogą:

  • Przyczyniać się do wystąpienia krzywicy oraz zaburzeń mineralizacji i zmniejszenia masy kostnej u dzieci;
  • Zwiększać ryzyko wystąpienia chorób: sercowo-naczyniowych, autoimmunologicznych, cukrzycy oraz zaburzeń metabolicznych
  • Zwiększać ryzyko wystąpienia chorób na tle psychiatrycznym i neurodegeneracyjnym (w tym: depresji, demencji, choroby Alzheimera);
  • Zwiększać ryzyko wystąpienia zaburzeń snu.

Biorąc pod uwagę to wszystko, suplementacja jest zwyczajnie wskazana.

Jaka dawka oraz preparat będzie odpowiedni dla Waszych maluchów? Zalecenia dotyczące suplementacji witaminą D mówią, że w przypadku niemowląt i małych dzieci:

  • W wieku 0-6 miesięcy zalecana jest dawka 400 IU/dobę niezależnie od metody karmienia;
  • W wieku 6-12 miesięcy zalecana jest dawka 400-600 IU/dobę;
  • W wieku 1-3 lat zalecana jest dawka 600-1000 IU/dobę.

Dokładna dawka po 6 miesiącu powinna być dostosowana do produktów spożywczych wprowadzonych do diety niemowlaka. W przypadku dzieci starszych, po ukończeniu roku, dodatkowo powinna zależeć od masy ciała i pory roku. Niemniej jednak – tak jak już wspomniałam na samym początku – zarówno kwestię dawki, jak i preparatu warto skonsultować z lekarzem i najlepiej zrobić to w oparciu o wyniki badań witaminy D w surowicy krwi. Jeśli chodzi o sam preparat, to warto skupić się na takim, który będzie lekiem (na receptę lub bez), a nie suplementem. Wybierając go masz pewność, że podajesz dziecku preparat wysokiej jakości, który zawiera deklarowaną dawkę, a jego skuteczność została dokładnie przebadana.

Powyższy artykuł napisała dla Was Daria Matyjak, współautorka książki „Rozszerzanie diety niemowląt”.

 

Chcesz wiedzieć, w jaki sposób dieta dziecka wpływa na to, jak wyglądają Wasze noce? Sprawdź szkolenie „Żywienie dziecka a sen".

Co na Wielkanoc może zjeść niemowlę i małe dziecko?

Co na Wielkanoc może zjeść niemowlę i małe dziecko?

 

Święta, niezależnie, czy jest to Wielkanoc czy Boże Narodzenie, kojarzą się z rodzinnym biesiadowaniem oraz rozmowami na przeróżne tematy. Praktycznie zawsze jakaś część dyskusji zmierza w stronę tego, co znajduje się na stole i nie daj Boże siedzi przy nim kobieta karmiąca piersią lub niemowlę w trakcie rozszerzania diety… wtedy zaczyna robić się ciekawie. Niemal każdy członek rodziny staje się wówczas ekspertem w dziedzinie dietetyki i wie dokładnie, co może i ile powinno zjeść dziecko, aby czuło się dobrze. Nie mówię, że takie rozmowy muszą być od razu spisane na stratę, czasami można wyciągnąć z nich wiele pozytywnych wniosków. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że podczas wielkanocnego śniadania otrzymasz radę „na wagę złota”, którą możesz sprostować lub dla własnego spokoju przemilczeć, mając świadomość, że doskonale wiesz, co dla Twojego dziecka jest najlepsze.

A co tak na serio może zjeść dziecko z wielkanocnego stołu?

Oczywiście jajka

I jeśli Twoje dziecko jeszcze nie miało okazji ich spróbować, to wbrew informacji, na którą możesz trafić śledząc różne artykuły w sieci, absolutnie nie musisz proponować najpierw żółtka, a dopiero po jakimś czasie białka. Niemowlę może poznać smak całego jaja od początku rozszerzania diety i nie ma potrzeby rozdzielania tego produktu na dwa różne składniki. 

W kontekście jaj i diety niemowlaka są dwie bardziej istotne rzeczy, o których warto pamiętać.

Po pierwsze: nie należy ich myć! Takie postępowanie przyczynia się do usunięcia naturalnej powłoki ochronnej, która pokrywa skorupki. Warstwa zabezpiecza przed migracją bakterii do wnętrza jaja. Ponadto myjąc jajka możesz rozpryskać to, co znajduje się na ich powierzchni (czyli np. bakterie), po kuchennym blacie i sprzęcie [1].

Po drugie, jeśli zdecydujesz się podać dziecku jajko to pamiętaj, że zawsze powinno być ono dobrze ugotowane, tak żeby zarówno białko, jak i żółtko były całkowicie ścięte. To, że jajko na miękko będzie bardziej odpowiednie dla malucha, ponieważ jest łatwostrawne i dostarczy większej ilości witamin i składników mineralnych, to kolejny mit. Uwierz, zakażenie bakteriami z rodziny Salmonella może być dla Twojego dziecka o wiele gorsze niż niewielkie straty składników mineralnych i witamin, które powoduje obróbka termiczna.

Jajka możesz zaproponować na różne sposoby, np. ugotowane na twardo i pokrojone w ćwiartki, faszerowane czy w formie pasty.

Majonez

W przypadku tego produktu możesz spotkać się z komentarzem: „domowy majonez będzie lepszy dla niemowlaka”, bo „przecież nie jest przetworzony, jest zdrowszy i smaczniejszy, więc czemu i dziecko nie powinno go skosztować?”. Hmm, przypomnę Ci główne składniki, które wchodzą w skład tego specyfiku:

  •         Musztarda
  •         Oliwa
  •         I jajko… surowe

No właśnie – podawanie surowych jaj maluchowi do 5 roku życia jest niebezpieczne i nie powinno się tego robić.

Skoro domowy nie, to może warto podać ten z marketu? Majonezy, które znajdują się na półkach w sklepach spożywczych są produkowane z jaj poddanych procesowi pasteryzacji. Więc pod tym względem wydają się one bardziej odpowiednie dla dziecka. Jednak, czy jest to konieczne i czy warto? Wczytując się dokładnie w etykietę majonezu, wśród  nich cukier i sól, których w diecie niemowlaka powinniśmy unikać, przynajmniej do ukończenia 1. roku życia. Zatem spośród tych wszystkich produktów, które leżą na wielkanocnym stole, majonez (niezależnie czy został kupiony w sklepie, czy zrobiony w domu) nie będzie najlepszym wyborem. Zamiast niego możesz zaproponować lub dodać do sałatki jogurt naturalny lub śmietanę. 

A żurku można?

Ano można, ale… porcja dla malucha,  który dopiero rozpoczął rozszerzanie diety i nie ukończył pierwszego roku, nie powinna uwzględniać dodatku soli. Zasadniczo wystarczy, że odlejesz niewielką porcję zupy dla niemowlaka przed jej posoleniem. W diecie starszych dzieci, po 1. urodzinach, dopuszcza się sporadyczne spożywanie potraw z niewielkim dodatkiem soli.

Przygotowując żurek zwróć uwagę na skład zakwasu, szczególnie jeśli nie robicie go samodzielnie. Odpowiedni produkt będzie się składał głównie z mąki, wody, czosnku i dodatku przypraw (liść laurowy, ziele angielskie). Unikajcie specyfików z solą i dodatkami do żywności np. glutaminianem sodu.  

 

Wędliny, kiełbasy, pasztety, czyli mięsne rarytaski

Niestety proponowanie tego typu gotowych produktów, szczególnie najmłodszym dzieciom, nie jest dobrym pomysłem. Ich skład często nie jest najlepszy – zawierają sól, sporo dodatków do żywności (np. azotyn sodu) oraz są wykonywane z kiepskiej jakości i małej ilości mięsa

Jest jednak na to bardzo dobry sposób – możesz przygotować te produkty samodzielnie. Dobrą alternatywą dla wędlin będzie przepyszna domowa szynka wykonana z dobrej jakości mięsa, obficie doprawiona różnymi przyprawami (z wyjątkiem soli). Przykładem może być wędlina przygotowana np. z piersi indyka lub kurczaka z dodatkiem czosnku, mielonej papryki i ziół prowansalskiej, na którą przepis znajdziesz w naszej książce [KLIK!]. W internecie nie brakuje również przepisów na domowy pasztet mięsny, warzywny oraz kiełbaski, które będą bezpieczne dla dziecka i mogą zasmakować też dorosłym. Przygotowując samemu wyroby mięsne, zwróć uwagę na to, żeby mięso w środku było dokładnie wypieczone. 

A może rzeżucha?

Świeża rzeżucha oraz inne kiełki podane na surowo, wbrew pozorom nie będą dobrym wyborem dla dziecka. Do kiełkowania nasion potrzebne są wilgotne i ciepłe warunki, w których świetnie rozwijają się bakterie (np. Salmonella, Listeria, E.coli). Aby uniknąć zatrucia pokarmowego, z którym organizm dziecka może sobie nie poradzić na tyle dobrze, jak organizm człowieka dorosłego, nie należy podawać tych produktów w postaci surowej do ukończenia 5 roku życia [2]

Słodycze – czyli mazurek, babka i czekoladowe jajeczka?

Cukier oraz inne słodzidła (np. miód), tak jak sól, są produktami zakazanymi w diecie  przynajmniej do ukończenia 1. roku życia. Także odradzam proponowanie kawałka słodkiego mazurka niemowlakowi. Oczywiście, jeśli masz czas i chęci możesz przygotować wersję wypieku dla dziecka – bez słodzenia, ale nie jest to konieczne. Dlaczego? Ponieważ istnieje bardzo duża szansa, że jeśli nie zaproponujesz swojej córce lub synowi tych smakołyków, to nawet nie zwróci na nie uwagi. Zamiast nich możesz podać inny produkt z wielkanocnego stołu np. ugotowane jajko z kawałkami warzyw, które też tam pewnie będą. 

W kontekście słodyczy pewnie rodzi się jeszcze pytanie: kiedy jest odpowiedni moment na ich wprowadzenie do diety? Święta mogą wydawać się dobrą okazją, ale takiego momentu zwyczajnie nie ma. Słodki smak jest przez niemowlaka bardzo dobrze znany. Przecież mleko, które pije na co dzień, też jest słodkie. Zatem nie ma potrzeby tworzenia specjalnych warunków do poznania słodyczy. Istnieje duża szansa, że ktoś z rodziny będzie chciał poczęstować Twoje dziecko słodyczami, bo przecież „Jak to? Wielkanoc bez czekoladowego króliczka? Chcesz żeby dziecko było smutne?”. Nie, dziecko potrafi być szczęśliwe bez słodkiego, a zamiast tego wystarczy poświęcić mu chwilę czasu np. na wspólną zabawę. 

A co w momencie, gdy dziecko dorwie kawałek babki? Raczej nic już z tym nie zrobisz i warto pozwolić zadecydować dziecku o tym, jak potoczą się dalsze losy wielkanocnego wypieku. Być może tylko go poliże, zmiażdży w dłoniach i zaciekawi się innym produktem, który będzie znajdował się w zasięgu wzroku. 

W ramach podsumowania produkty, po które dziecko bez problemu może sięgnąć podczas wielkanocnego śniadania to:
  • Jajka na twardo;
  • Warzywa i owoce;
  • Pieczywo – o dobrym i krótkim składzie, bez zbędnych dodatków;
  • Domowe wędliny, kiełbaski, pasztety przygotowane z wysokiej jakości surowców, najlepiej bez dodatku soli;
  • Żurek bez dodatku soli;
  • Domowe wypieki bez dodatku cukru.
A na co uważać?
  • Surowe produkty: jaja, mięso, niepasteryzowany nabiał i kiełki;
  • Grzyby leśne i potrawy z nimi;
  • Produkty z dużą ilością soli i dodatków do żywności: wędliny, kiełbaski, parówki i pasztety;
  • Potrawy ciężkostrawne i mocno smażone;
  • Dania z miodem;
  • Słodycze.

Dziecku, które ukończyło już rok, jeśli jest taka konieczność, możesz zaproponować potrawy z niewielkim dodatkiem soli lub cukru.

Smacznej Wielkiejnocy!

 

Powyższy artykuł stworzyła dla Was Daria Matyjak, współautorka książki „Rozszerzanie diety niemowląt„.

 

Historie o dzieciach ze złością w tle

Historie o dzieciach ze złością w tle

 

Złość dziecka to temat rzeka. Wszyscy nosimy w sobie historie z naszymi rozzłoszczonymi maluchami w tle. Niektórych wolałybyśmy nie pamiętać wcale, bo przyprawiają nas o dreszcze. Inne po czasie zaczynają wydawać się nam zabawne, ale w ogniu nie było nam zbyt wesoło. Niektóre z nas chętnie dzielą się tymi historiami ze znajomymi lub rodziną, bo to pozwala nam odreagować. Inne chowają je głęboko w sobie, bo uważają, że takie źle zachowujące się dziecko to w pewnym sensie ich porażka.

Wielu z nas wdrukowano myślenie, że emocji należy się wstydzić. Że należy ukrywać, że… dzieci są dziećmi. Utwierdzamy się w tym, oglądając na Instagramie idealne, ułożone, zawsze pogodne i skore do współpracy dzieci innych kobiet (a uwierz mi, można tam wykreować, co tylko się chce).

Ponormalizujmy złość: swoją i dziecięcą.

Właśnie wyszedł kurs online przygotowany przez dr Jagodę Sikorę – psycholożkę, specjalistkę metody Self-Reg: „Złość dziecka i rodzica. Self-regulation w praktyce”. Kurs, który da Ci rozwiązania, strategie i wsparcie w złości Twojej i Twojego dziecka. Chcesz popracować nad złością? Możesz do niego dołączyć do 31 marca 2021 do północy. Już ponad 200 rodziców kupiło dostęp do kursu!

Zebrałam od znajomych mam historie o tym, co złości je dzieci, i, chociaż na początku podchodziły do dzielenia się nimi z rezerwą, rozkręciły się tak mocno, że trudno im było przestać. Niektóre się śmiały, opowiadając o złości swojego dziecka – i to też normalne. Zresztą podczas webinaru o złości, który prowadziłyśmy z Jagodą na żywo, padło związane z tym pytanie od pewnego taty na czacie:

 

 

Więc jeśli zdarza Ci się, że Twoje dziecko zaczyna wpadać w galopującą złość, a Ty zamiast wspiąć się na wyżyny empatii, masz ochotę parsknąć gromkim śmiechem, to wiedz, że przydarza się to nie tylko Tobie 🙂

Każde dziecko może wpaść w złość z pozornie błahych (dla nas, dorosłych) powodów, bo ma jeszcze niedojrzały układ nerwowy. Nie warto się z tego powodu wstydzić, zadręczać ani biczować. Najlepsze, co możesz zrobić, to nauczyć się dawać swojemu dziecku wsparcie i razem pracować nad wyrażaniem złości przez niego (i przez siebie).

A oto historie:

Ania, mama trzylatka: U mnie teraz króluje walka o bycie na parterze/na piętrze – młody ma pokój na piętrze, a salon, gdzie też ma jakieś zabawki, jest na dole. Kiedy jesteśmy na dole, to wpada w szał, że musi do swojego pokoju, a jak jesteśmy na górze to, że musi na dół. Potrafi zmienić zdanie w połowie schodów, ku uciesze ciężarnej matki krążącej za nim góra-dół. Aaaa!

Katarzyna, mama dwójki: U mnie ostatnio trwa festiwal wrzasko-pisków z powodu… skorpionów i pająków. Moje dziecko cały czas chce:

a) narysować skorpiona/pająka!
b) wyciąć skorpiona/pająka!
c) go skleeeeiiiiić!
Ciągle dopytuje: “Ale narysujemy tego skorpiona/pająka czy nie?!”
A gdy odmówię, bo po prostu nie chce mi się tego robić, to mamy festiwal złości w pełnej krasie. Czyli scenariusz pt. zleca chłop jasne zadania, a tu zleceniobiorca się leni.

[Kto nie przeżył historii, ale jak to: tego banana, co chciałem go rozkroić, to jednak nie da się przykleić z powrotem?!”]

Anna, mama dwulatka: Mały ma teraz fazę na dyrygowanie wszystkimi, czyli mówi, co kto ma robić albo o co go pytać itd. Więc chodzi np. za mną i mówi „Mama, Bartu jest krówka. Mama pyta, a czy Ty umiesz muczeć???”. No więc pytam: „Czy Ty umiesz muczeć krówko?”. On muczy, po czym powtarza, że mam go tak pytać… z jakieś 200 razy. Po setnym ja się poddaję i przestaję reagować i wtedy jest dziki szał, że mama go nie pyta, czy umie muczeć :laughing:

Karolina, mama czterolatki: młoda ostatnio zwabiła mnie do Smyka, bo akurat byłyśmy w galerii handlowej i zobaczyła sklep. Zapytała grzecznie, czy możemy wejść i popatrzeć. Pomyślałam, że czemu nie, to nasz wspólny czas, ona tak samo może mieć ochotę załatwić swoje sprawy, co ja moje. I weszłyśmy. I tutaj zaczął się rozgrywać docelowy horror. Z miejsca doskoczyła do półek z My Little Pony, złapała kawałek plastikowego konia za ponad 100 zł i oznajmiła, że bez niego nie wyjdziemy. Wzięła mnie kompletnie z zaskoczenia tą nagłą zmianą frontu. Przez dłuższą chwilę sytuacja była rozwojowa, kucałam przy niej, tłumaczyłam, prosiłam, przy okazji czując, że we mnie już zaczyna się „gotować” moja własna złość. Po kliku minutach bez zmian, postanowiłam zdecydowanym ruchem zabrać jej zabawkę z ręki. Napotkałam opór i dużo siły i to, co stało się chwilę później, zaskoczyło mnie pomimo tych kilku lat macierzyństwa na karku. Młoda zaczęła krzyczeć i histerycznie płakać. Najgorsze jednak było to, że przy próbie wzięcia jej na ręce, wyrywała mi się z tak olbrzymią siłą, że autentycznie nie zdołałam jej chwycić. To było jak próba utrzymania wijącej się ryby w rękach. Dałam jej więc przestrzeń i dopiero, jak chwilę ochłonęła i się uspokoiła, zdołałam ją wynieść ze sklepu, przy akompaniamencie spojrzeń innych klientów i ochroniarza. Bardzo stresująca i druzgocąca dla nas obu sytuacja.

Magda, mama czterolatki: W tamtym tygodniu moja córka i jej tato bawili się ciastoliną. Ona zrobiła jakąś gwiazdę, której tato przypadkiem przygniótł ramię. H. wpadła w taki szał, że z 30 min płakała, nie mogliśmy jej uspokoić. Żadne próby naprawienia nie pomogły. Najgorzej było, tato próbował się odezwać. Totalnie piekło. Ja nie jestem do tego przyzwyczajona, bo H. zwykle aż tak intensywnie nie reaguje. Generalnie, patrząc z szerszej perspektywy, złożyło się na to dużo czynników: ostatnio więcej pracowałam, córka była przeziębiona i cała mieszanka spowodowała tę jazdę bez trzymanki.

Alicja, mama trzylatki i dwulatka: U mnie to ciężko stwierdzić, co przy mojej córce NIE powoduje histerii. Mam wrażenie, że ostatnio każda najmniejsza rzecz jest zapalnikiem do wybuchu bomby, a córka wręcz szuka powodów do ataku złości. Ja zamknęłam drzwi od domu, a ona chciała? Płacz i awantura. Odstawiłam jej kubek i szczoteczkę o kilka cm dalej, niż było? Płacz i awantura. Za głośno kichnęłam? DRAMAT na maksa. Jej drażliwość mnie wykańcza, mam wrażenie, że zaczynam chodzić wokół niej na paluszkach. A tu jeszcze syn zaczyna uderzać w podobne tony.

Olga, mama kilkulatka: Najgorszym, najbardziej stresującym dla mnie przeżyciem, był atak złości mojego dziecka kiedyś pod sklepem. Nakręcił się tak bardzo, że zaczął „rzucać się po chodniku”, położył się na ziemi, jego ciało było w szale, bałam się, że uderzy głową o twardy beton i zrobi sobie krzywdę. Nie pomagało, że trzymałam w chuście jego maleńkiego brata. Obcy ludzie zaczęli do nas podchodzić, bo myśleli, że syn ma jakiś atak i dopiero pod wpływem zainteresowania obcych osób, zaczął dochodzić do siebie.

Marta, mama nastolatków: Faktycznie jest tak, że pewne historie śmieszą po czasie. Nie było mi do śmiechu, jak wiele lat temu mój, kilkuletni wówczas syn wpadł z jakiegoś powodu w szał podczas rodzinnej uroczystości komunijnej w pewnym uroczym zajeździe. Postanowił tę złość znienacka wyładować na mnie i z jakąś niewyobrażalną jak na niego siłą wepchnął mnie do baseniku z wodą w ogrodzie zajazdu, obok którego to baseniku akurat stałam i pałaszowałam tort. Absolutnie nie było mi do śmiechu, gdy w sekundę moja elegancka sukienka zamieniła się w talerz do tortu, a moje ułożone włosy we fryzurę na „mokrą włoszkę”.

Zofia, mama trzylatki i siedmiolatka: Okropna historia z Rossmannem w tle. Młoda wpadła w szał z powodu braku mojej zgody na zakup jakiegoś drogiego kawałka plastiku. Wywaliła mydła z półek. Zaczęła przede mną uciekać. Wmieszała się w tłum czekający do kasy, więc musiałam ją siłą z tego tłumu wyciągać, wśród jej krzyków, pisków i komentarzy „cioć dobra rada” sugerujących, że mojemu dziecku dzieje się krzywda. Od tej pory zakupy kosmetycznie tylko w samotności, nie ma innej opcji.

Kasia, mama dwójki: U nas te wybuchy są ostatnio takie „instant”, że czasami kończą się, zanim ja zdążę się połapać co się właściwie dzieje. I tak po 15 minutowym ataku z pełnym pakietem rzucania się, rzucania rzeczami, próbą „rzucenia mną”, syn przytulił się, oderwał i jak gdyby nigdy nic mówi: to co, układamy lego?

Jeśli masz ochotę – podziel się też swoimi historiami w komentarzu!

 

Zapisz się na listę zainteresowanych dołączeniem do kolejnej edycji kursu dr Jagody Sikory „Złość dziecka i rodzica. Self-regulation w praktyce.”