Opiekunka żłobka, nauczycielka przedszkola, ciocia – kto jest kim?

Opiekunka żłobka, nauczycielka przedszkola, ciocia – kto jest kim?

 

Co wykształcenie potencjalnej opiekunki, nauczycielki czy niani mówi o jej kompetencjach? Czy warto szukać opiekunki wśród studentek pedagogiki? Czy osoba, która pół życia przepracowała w przedszkolu zajmie się Twoim maluchem lepiej niż dwudziestolatka, która czasem opiekowała się kuzynem

Poniższy artykuł wyszedł spod klawiatury Karli Orban – psychologa pracującego z dziećmi i rodzinami od dziesięciu lat i autorki kursów „Adaptacja do przedszkola” i „Adaptacja do żłobka”.

Trzy kandydatki na nianię

Załóżmy, że jesteście w procesie poszukiwania niani. Zgłosiły się do Was trzy kandydatki. Jedna z nich jest studentką ostatniego roku pedagogiki wczesnoszkolnej, druga właśnie zdała maturę i robi sobie przerwę w nauce, trzecia jest doświadczoną opiekunką w żłobku czy nauczycielką w przedszkolu. Czy to oznacza, że ta trzecia będzie wiedzieć najwięcej o rozwoju dziecka, a ta druga najmniej? Niekoniecznie!

Pisząc te słowa, nie chcę negować kwestii wykształcenia. Wykształcenie niewątpliwie stwarza okazję do nabycia wiedzy. Napisałam okazję, ponieważ kierunki psychospołeczne nie różnią się od pozostałych. Jak w każdym zawodzie, możemy spotkać osoby, które po dyplomie nie posługują się zdobytą wiedzą lub jej nie aktualizują.

Jakie wykształcenie może mieć opiekunka?

W Polsce najczęściej spotykam się z czterema formami kwalifikacji, z którymi rozpoczyna się pracę z dziećmi:

1. Studia pedagogiczne (np. pedagogika wczesnoszkolna i przedszkolna)

Do niedawna studia pedagogiczne były dwustopniowe, można więc było spotkać absolwentów pedagogiki wczesnoszkolnej w stopniu licencjata lub magistra. Jeszcze wcześniej – nauczyciele przedszkola kończyli licea pedagogiczne z bogatym programem praktyk (za tym system edukacyjnym tęsknią wszyscy, którzy go przeszli i ja także ciepło o nim myślę). Obecnie, po zmianie rozporządzenia, pedagogika wczesnoszkolna i przedszkolna to pięcioletnie (jednolite) studia magisterskie. Absolwenci mogą podjąć pracę jako opiekunowie dzienni, opiekunowie w żłobku, nauczyciele w przedszkolu oraz w klasach zerówki i nauczania początkowego (klasy I-III).

Pedagog jest osobą, która wie najwięcej o procesie edukacji (pedagogika należy do nauk społecznych i właśnie edukacją się zajmuje). Z tego zakresu ma najwięcej zajęć (zobacz program studiów na UW – strony 64-70). Psychologia rozwoju człowieka pojawia się w planie zajęć, ale nie jest głównym ani godzinowo dominującym przedmiotem.

2. Studia psychologiczne (psychologia)

Tutaj również istnieje kilka wariantów: studia jednolite magisterskie (5 lat) lub dwustopniowe. Te drugie wzbudzają pewne kontrowersje, ponieważ Ustawa o zawodzie psychologa definiuje tego specjalistę jako magistra – nie bardzo zatem wiadomo, czy po trzyletnim licencjacie wolno używać tytułu zawodowego psychologa.

Psycholog dziecięcy nie jest osobnym zawodem. Niektóre uczelnie oferują ścieżkę dziecięcą jako specjalność w trakcie studiów, inne nie. W takim przypadku psycholog samodzielnie uzupełnia swoje wykształcenie o kursy, szkolenia czy staże. Psycholog może prowadzić diagnozę rozwoju społeczno-emocjonalnego dziecka oraz zaburzeń rozwojowych (tu często we współpracy z lekarzem psychiatrą). Może także z nimi pracować. Nie ma natomiast wiedzy o tym, jak małe dzieci można zainteresować muzyką, literkami czy matematyką (przynajmniej nie wynosi tego ze studiów ?).

3. Kurs(-y) opiekunki dziecięcej

Zawód opiekunki dziecięcej wprowadza Ustawa o opiece nad dziećmi do lat 3. Zgodnie z tym aktem prawnym, do pracy w charakterze opiekuna dziennego lub opiekuna w żłobku (przy braku dyplomu z pedagogiki, psychologii, położnictwa czy kilku pokrewnych kierunków) wymagane jest ukończenie kursu trwającego 280 godzin (w tym 80 godzin – 2 tygodnie – praktyki w żłobku). Przyjmując, że dziennie odbywa się 8 godzin szkoleń, można uzyskać uprawnienia w 7 tygodni. Większość kursów zapewnia ok. 40–45 godzin wykładów powiązanych z rozwojem małego dziecka. W programie jest także obowiązkowy moduł o pierwszej pomocy przedmedycznej, którego nie znajdziesz w planie studiów wymienionych powyżej.

Warto jednak być ostrożnym. Miejsc, które szkolą opiekunki stale przybywa i niestety nie wszystkie trzymają dobry poziom. Niekiedy kurs opiekunki nie jest także równoznaczny z ministerialnym programem nauczania: w internecie bez problemu znajdziesz wirtualne kursy z mniejszą liczbą godzin. Jeśli więc kandydatka mówi, że ukończyła kurs opiekunki, nie bój się zapytać, gdzie kurs się odbywał i w którym żłobku odbywała praktyki.

4. Kurs kwalifikacyjny z przygotowania pedagogicznego

Obecnie jest on częścią wszystkich kierunków o specjalności nauczycielskiej (np. biologii, polonistyki, anglistyki, matematyki). Można go również odbyć w formie dwuletnich studiów podyplomowych. Chociaż teoretycznie zawiera blok wprowadzenia do psychologii czy pedagogiki, daje bardzo niewiele wiedzy o rozwoju małego dziecka.

Co jest najważniejsze?

Uff, sporo tego, prawda? Najważniejsze jest jednak to, że na żadnym kierunku kształcenia kandydaci nie uczą się nawiązywania dobrej, ciepłej relacji z dzieckiem i elastycznego odpowiadania na jego potrzeby, a więc tego, na czym Tobie – jako rodzicowi – zależy najbardziej. To właśnie tej emocjonalnej dostępności wobec malucha najbardziej potrzebujecie, a nie wyćwiczy jej żadna szkoła. 

Warto także pamiętać, że pewne nawyki, będące wynikiem kilkuletniej pracy z dziećmi w bardzo usztywnionym podejściu, dość trudno się zmienia. Wracając więc do przykładu z pierwszego akapitu: studentka pedagogiki może okazać się mniej otwarta na malucha niż nauczycielka przedszkolna z wieloletnim doświadczeniem, a w pomysłowości i kreatywności w zabawie może pobić je na głowę kandydatka po maturze. Jednocześnie może okazać się, że którakolwiek z nich będzie traktowała Waszego malucha z czułością i wyrozumiałością. Zmiana wymaga świadomości i chęci ze strony nauczyciela. Jeśli więc w rozmowie z kandydatką na nianię, przyszłą nauczycielką przedszkolną dziecka czy opiekunką w żłobku słyszysz, że rozmijacie się w wartościach wychowawczych, warto o tych różnicach rozmawiać od razu.

Jeśli masz przed sobą wybór placówki lub adaptację dziecka do żłobka, jeśli szukasz niani lub zamierzasz skorzystać ze wsparcia babci w opiece nad dzieckiem, z pełnym przekonaniem mogę polecić, książkę „Żłobek, babcia, niania czy ja sama?”

Jesteś na urlopie macierzyńskim? Zastanawiasz się, co dalej? Zamów książkę Karli Orban:

Książeczki o odpieluchowaniu – czy i jakie czytać?

Książeczki o odpieluchowaniu – czy i jakie czytać?

 

Czy książeczki mogą wspierać proces odpieluchowania? Jeżeli tak, to jakie wybierać? Czy są sytuacje, w których lepiej nie sięgać po książki? Oto wpis stworzony na podstawie mojej rozmowy z Karlą Orban. Nagranie tego spotkania znajduje się w bazie wiedzy klubu dla rodziców Parentflix. Znajdziesz w nim linki afiliacyjne do polecanych przez nas pozycji.

Czy warto czytać książeczki na temat odpieluchowania?

To zależy od naszego celu. Ogólnie rzecz biorąc, rodzice sięgają po takie książeczki w dwóch sytuacjach: 

  • kiedy chcą odpieluchować swoje dzieci i mają nadzieję, że książeczki pomogą dzieciom zrozumieć całą sekwencję toaletową oraz do czego służy nocnik,
  • jeśli coś z tym odpieluchowaniem idzie nie tak lub pojawiły się zaparcia i rodzice liczą, że te książeczki trochę oswoją temat, wyeliminują wstręt itp.

W drugim przypadku rodzice otrzymują zresztą sprzeczne rekomendacje. Szukając pomocy na forach i grupach, spotykają się zarówno z komunikatami typu: Tak! Oglądajcie książeczki, zachęcajcie, pokazujecie!, jak i z przestrogami, że książeczki wywołują presję i, w przypadku trudności, temat należy odpuścić w stu procentach. 

Czy można jednoznacznie powiedzieć, że w sytuacji fizjologicznego, normalnego odpieluchowania dziecka wykazującego oznaki gotowości książeczki będą OK, a kiedy pojawiają się zaparcia nawykowe, to wszystkie te książeczki powinny być schowane? 

Tak naprawdę warto raczej zaobserwować, w jaki sposób dziecko na nie reaguje. Być może kupiłaś_eś je, żeby wprowadzić dziecko do tematu nocnika, a ono nie chce ich czytać. Swój sprzeciw wyraża, rzucając książką, uciekając, przynosząc inne książki. 

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: to oznacza, że zaczynamy się robić natarczywi i tworzymy presję, której chcemy przecież unikać i przy temacie odpieluchowania, i przy temacie zaparć. 

Jest jeszcze jedna kwestia: umiar. Wyobraź sobie, że początkowo Twoje dziecko chce czytać daną książkę, ale Ty nie proponujesz już niczego innego. Nie ma momentu bez książki o kupie Jak dziecko mówi książka – to Ty mówisz kupa. W konsekwencji dziecko odtrąca książeczkę. Warto sobie wtedy powiedzieć: dobra, wystarczy.

Kiedy nie warto sięgać po książeczki?

Nie warto tego robić, jeśli to już nie działa. Próbowałaś pokazać taką książkę, ale coś nie chwyciło. Nie kupuj wtedy jeszcze drugiej, trzeciej, czwartej itd. Po prostu zostaw temat książek. 

Nie przydadzą się one również dzieciom, które wiedzą już, o co chodzi. Pytasz: Gdzie się robi siku i kupę?, a one odpowiadają, że na nocnik lub na toaletę. Taka książeczka nie będzie niczym nowym, a Ty zapętlisz się w temacie, zmęczysz materiał i doczekasz się tego, że ktoś, kto był neutralnie nastawiony, zrazi się do nocnika. Jeśli bowiem rodzice kręcą się wokół jakiegoś tematu, to często pokazuje dziecku, że sprawa jest straszna, trudna, poważna. Dzieci zaczynają się tym przejmować i u niektórych najbardziej naturalna rzecz urasta nagle do rangi problemu, wyzwania, trudności. 

Jak wybierać książeczki?

Przede wszystkim zwróć uwagę na to, w jaki sposób pokazywany jest proces odpieluchowania. Czy pojawia się zawstydzanie, karanie, porównywanie dziecka do starszych albo młodszych dzieci? Takie komunikaty w niczym nie pomagają (choć niestety dziecko nierzadko słyszy je od innych dorosłych).

To dotyczy wszystkich książek dla dzieci. Duży nacisk na bycie dzielnym, mężnym, niepłaczącym dzieckiem, niemarudzącym przedszkolakiem albo właśnie dzielnym, kupę do nocnika robiącym chłopczykiem, to sygnał, że coś jest nie tak. Można zmodyfikować treść a vista albo po prostu nie kupować takich pozycji. 

Czy kupiłabyś sobie poradniki, które mówią: Nie bądź sobą, bądź kimś innym albo Jak nic nie czuć i być w ogóle kozakiem? A może Wychowaj sobie męża w tydzień? Nie kupujemy takich książek, bo chcemy być traktowane_ni z szacunkiem. Tymczasem w niektórych książkach dla dzieci dominuje mocno naciągany motyw Wszystko jest w porządku – i to się bardzo ciężko czyta. Dzieci wyczuwają propagandę: miało być fajne, rodzinne czytanie książki, a tu nagle wjeżdżają duzi chłopcy, którzy robią siku i wszystko ogarniają. Nuda.

Ba! Może to być szczególnie trudne dla dzieci, które cierpią na problem moczenia lub zaparć nawykowych. Jeśli myszka, kotek, małe dzieciaczki ogarniają, a ja nie, to chyba coś ze mną jest nie tak…?  Taka narracja może mieć negatywny wpływ na samoocenę dziecka.

 

Czy książeczki są niezbędne?

Dzieci mają różne potrzeby. Czasem najstarsze dziecko w rodzinie będzie bardziej skupione na książeczkach, a młodsze rodzeństwo po prostu zaspokoi się naśladownictwem. 

Tak naprawdę rozwój po prostu upomni się o swoje. 

Warto natomiast zwrócić uwagę na normalizację tematu fizjologii i w tym książeczki mogą pomóc. 

Przy okazji odpieluchowania zastanów się, czy wstydzisz się wpuścić (małe) dziecko do toalety, gdy sama z niej korzystasz. Czy ono ma szansę zobaczyć, co tam się dzieje? (Rodzice hajnidów są zwolnieni z odpowiedzi ;)). A co z nazewnictwem? Idziesz zrobić TO czy kupę? Dziewczynki mają TO czy… no właśnie – jak się u Was mówi na narząd, którym siusia dziewczynka? Dobrym sposobem na przełamanie się jest… nagranie się. Niekoniecznie od razu na Insta Stories ;). Poćwicz te słowa sam_a przed sobą, w końcu się osłuchasz, przyzwyczaisz.

Książeczki o odpieluchowaniu – nasze opinie

Nocnik nad nocnikami, Alona Frankel

Jest to jedna z popularniejszych książek. Istnieje w dwóch wersjach: o dziewczynce i o chłopczyku. 

Problematyczny okazuje się tu… staroświecki kształt tytułowego nocnika. Ma on niewiele wspólnego z tymi nocnikami, które nasze dzieci widują. Naprawdę ze świecą takiego szukać! Wygląda on bardziej jak garnuszek lub duży kubek. Syn Karli zapytał kiedyś, dlaczego ten chłopiec z książeczki robi siku do garnka.

Swoją drogą, takiego nocnika na pewno nie polecam ;). O wybieraniu nocników przeczytasz w tym wpisie. Okazuje się bowiem, że można kupić nocniki lepiej i gorzej przystosowane do dziecięcej anatomii i fizjologii.

Są też pozytywy. Książeczka mówi o tym, że ma się pupę z dziurką do robienia kupki, a jest to coś, o czym wiele dzieci nigdy w życiu nie słyszało! Wydaje się to oczywiste, ale dzieciom pupa kojarzy się zwykle z pośladkami, a nie z odbytem. To może być dla nich bardzo odkrywcze. Szczególnie dla dziewczynek.

Poza tym w książeczce jest normalizowana wpadka. Nie używa się nawet tego słowa. Czytamy: Potem zrobił i siusiu i kupkę, ale niezupełnie do nocnika i Mama zmieniła mu pieluszkę. Koniec historii. Nie ma moralizowania ani zawstydzania. 

Mimo wszystko nie przepadam za tą książką. Dlaczego? Ponieważ podpowiada niektórym dzieciom, do czego nie służy nocnik. Moja córka długo uważała, że nocnik jest po prostu do robienia siusiu i kupy. I tyle. Nie miała żadnych pomysłów, żeby bawić się z nocnikiem: nie wkładała go na głowę, nie kładała niczego do środka, nie jeździła nim po całym mieszkaniu itd. Wszystko zmieniło się wraz z zakupem tej książki. Szybko okazało się, że strony dotyczące tego, do czego nie służy nocnik – są najciekawsze. Zapamiętała, że dziewczynka wkładała nocnik na głowę, że kotek pił z nocnika, że nocnik to wazon na kwiaty albo wanienka dla ptaków. Ot, cały morał. Ten problem pojawia się zresztą w wielu książeczkach o odpieluchowaniu. Jeśli natomiast Twoje dziecko i tak miewa już tego typu pomysły – gorzej raczej nie będzie ;).

Kicia Kocia i Nunuś. Na nocniku, Anita Głowińska

Są tu dwie rzeczy, które zgrzytają.

Po pierwsze Kicia Kocia daje swojemu bratu książeczkę, gdy on siedzi na nocniku. Dlaczego miałaby mu cokolwiek dawać? Na nocnik idzie się zrobić siku/kupę, a nie oglądać tam bajki, książki czy bawić się zabawkami. Nie dajemy książeczek do przesiadywania na nocniku. Nie bierzmy przykładu z Kici K.

Wielu_e z nas było odpieluchowywanych poprzez przesiadywanie na nocniku i czekanie aż coś się wydarzy. Wiele dorosłych osób ma do tej pory rytuał bardzo długiego przebywania w toalecie. Każdy fizjoterapeuta uroginekologiczny powie Ci, że taki nawyk źle wpływa na mięśnie dna miednicy. Warto mieć tego świadomość i spróbować powoli zmieniać swoje zwyczaje, a przy okazji nie wpajać ich swojemu dziecku. 

Takie obrazki w książce zdają się pokazywać, że czytanie w toalecie jest normalne.

Po drugie, pojawia się element pochwały za zrobienie siusiu do nocnika. Co z tym zrobić?

Odpowiedź jest prosta. Kiedy widzisz coś niepokojącego w książeczce, którą generalnie lubisz, ale jakiś jeden element Ci nie leży, nie musisz czytać tego, co tam jest napisane. W tej książeczce tak naprawdę nie widać, że Kicia Kocia klaszcze. Można tego zwyczajnie nie czytać, przemilczeć, zmienić treść.

Tosia i Julek robią siku, Magdalena Boćko-Mysiorska

Gdy ktoś z moich znajomych wydaje książkę, ja się stresuję. Jeśli czuję się z kimś emocjonalnie związana, bardzo dobrze komuś życzę, lubię kogoś, to chciałabym, żeby pierwsza książka napisana przez tę osobę była naprawdę super. Boję się. Czy jeśli ktoś mnie zapyta o informację zwrotną, to czy będę musiała świecić oczami, żeby nie obrazić bliskiej mi osoby, nie podciąć jej skrzydeł? 

Muszę przyznać, że kiedy przyjechała do mnie książka Magdaleny, odetchnęłam z ulgą! Kamień mi spadł z serca, ponieważ seria książek jej autorstwa jest po prostu bardzo dobra. Jest to zresztą zdanie wielu znajomych psychologów i psycholożek, a także licznych rodziców. 

Tosia i Julek robią siku to część serii książek o bliźniętach – Tosi i Julku. W serii znajdziecie także książeczkę o adaptacji przedszkolnej (prawdopodobnie jedyną sensowną w naszym kraju) czy o kąpaniu. 

W części o siusianiu, Tosia ogarnęła tematy nocnikowe, a Julek nie ogarnął. I to jest OK. Na końcu znajdziecie dwie strony dla rodzica: na czym polega odpieluchowanie, na co się przygotować, jak komunikować, kiedy coś pójdzie nie tak itd. 

Pewnie znowu dyskutowałabym nad bawieniem się nocnikiem, ale to taka malutka uwaga, temat nie rozciąga się na kilka stron, jak w przypadku Nocnika nad nocnikami. Jest to książka która nie wywołuje trudnych emocji. Polecam. Możecie ją kupić np. tutaj. 

Do momentu, w którym w mojej kolekcji pojawiła się książka Magdaleny Boćko-Mysiorskiej, najsensowniejszą książeczką o odpieluchowaniu, jaką znałam, była Marysia żegna pieluszkę Nadii Berkane. 

 
Książki o kupie

Są takie książki, które traktują o kupie. Mają one za zadanie znormalizować temat kupy. Na ogół nie ma w nich nocnika, tylko na przykład różne rodzaje bobków, które robią zwierzęta. Słowo kupa jest w nich odmienione przez wszystkie przypadki. 

Przydadzą się one nie tylko dzieciom, które żegnają się z pieluszką, ale także np. czterolatkom, które uwielbiają rozmowy o odbytach i wszelkich wydzielinach. Tobie natomiast pozwolą z dużą lekkością podejść do tego specyficznego etapu rozwoju ;). 

Jedną z takich książek jest Kupa w zoo. Pokazuje ona, że wydalanie jest częścią fizjologii, a ta ostatnia jest całkowicie w porządku. Takie sprawy jak rzadka kupa (absolutny hit w domu Karli ;)) są tutaj znormalizowane. 

W książkach o kupie stosunkowo rzadko znajdziesz moralizowanie, bo nikt by nie wpadł na to, żeby dawać nagrodę lwu za zrobienie kupy. I to może odczarować temat – również wśród rodziców, dla których wypróżnianie się jest tematem tabu. Warto pamiętać, że dzieci przejmują od nas skrępowanie różnymi tematami. 

Inne książki o kupie:

Wielki Konkurs Kup

Ale kupa! Co masz w pieluszce?

Kupa: przyrodnicza wycieczka na stronę

Mała książka o kupie

 Chce mi się kupę

 

 

Książki o odpieluchowaniu dla rodziców

Tu, niestety, nie ma co polecić. Ktoś kiedyś zapytał mnie w grupie FB, co sądzę o pewnej książce. W ramach odpowiedzi wrzuciłam dwa, trzy cytaty. Nie musiałam ich za bardzo komentować. Każdy w miarę rozsądny rodzic wiedział, że to się w ogóle nie trzyma kupy (nomen omen). Często przestrzegam przed kopiowaniem wzorców z artykułów czy książek, głównie amerykańskich. Pisałam o tym choćby w artykule o Tracy Hogg. Amerykańskie trendy wychowawcze nie są szczególnie warte naśladowania. Dość powiedzieć, że USA i Australia są kolebką treningu snu, wypłakiwania i innych przemocowych praktyk. Wiąże się to w pewnej mierze z faktem, że Stany Zjednoczone, jako jedyny rozwinięty kraj, nie gwarantują kobietom płatnego urlopu macierzyńskiego. Po sześciu tygodniach bezpłatnego urlopu, mamy wracają do pracy.

 

Na koniec ważna uwaga. W przypadku zaparć nawykowych i problemów z moczeniem – książeczka, poradnik ani nawet kurs nie wystarczy. Pamiętaj, żeby zacząć od konsultacji z lekarzem. Wsparcie psychologiczne dziecka leczonego jest natomiast nieocenione.

 

Rzetelną wiedzę na temat odpieluchowania znajdziecie w moim kursie „Odpieluchowanie bez stresu”!

Czy mama może się złościć?

Czy mama może się złościć?

 

Marzec to miesiąc, w którym, oprócz wydawania pierwszej książki, zaopiekujemy w Wymagające złość.

Z okazji Dnia Kobiet poprosiłam dr Jagodę Sikorę, ekspertkę Self-Reg, doktor psychologii, która stworzyła całościowy kurs online Złość dziecka i rodzica. Self-regulation w praktyce, o krótki komentarz, który będzie skupiał się na kobietach. I kobiecej złości.

 

Czy mama może się złościć?

Wiele z nas wychowywało się z przekonaniem, że złoszczenie się nie jest dobre. Grzeczne, dobre dziewczynki nie złoszczą się. A jeśli już coś je zdenerwuje… to do perfekcji powinny opanować umiejętność tłumienia.

Część małych dziewczynek dzięki takiemu przekazowi rozwijała umiejętności pomijania własnych emocji, nieszanowania własnych granic. To nie sprzyjało ani umiejętnościom regulacji emocji, ani zwiększenia samoświadomości.

I tak część z nas funkcjonowała długo, aż do czasu kiedy pojawiło się w naszym życiu dziecko. Macierzyństwo zmienia wiele, weryfikuje, uczy… rozwija… i często konfrontuje nas z ogromem emocji. Czasem jest ich tak dużo, że nawet supersprawne klocki hamulcowe nie dają rady.

 

Emocje, które tak świetnie były kamuflowane, wychodzą na światło dzienne i pojawia się wiele pytań. Pojawiają się myśli:

 

“Jak to jest się złościć?” 

“Czy złość jest dobra?” 

„Czy ja mogę się złościć?”

 

Każdy z nas odczuwa złość. Złość jest ważnym sygnałem, który informuje nas na przykład o tym, że ktoś przekroczył nasze granice. Może informować nas o przeciążeniu, zmęczeniu. Jest dzwonkiem alarmowym, który może wołać: “Heeej! Sprawdź co u siebie?!”

 

Nie jest łatwo takie pytanie zadawać. Nie jest też łatwo na nie odpowiedzieć. Zmiana starych schematów wymaga czasu. Jeśli kiedyś dużo emocji tłumiłaś, warto dać sobie czas na to, żeby z nimi na nowo się oswoić.

 

Odpowiadając na pytanie: Czy mama może się złościć?, mówię: Tak!

Złość nie jest zła. Jest neutralną emocją. Możemy pod wpływem złości podejmować różne strategie, które będą dla nas bardziej lub mniej wspierające. Możemy też pod wpływem złości robić rzeczy, które będą krzywdzić innych, a możemy działać tak, że nikt na tym nie ucierpi. To nie zmienia faktu, że sama złość jest zawsze w porządku. Możemy czuć złość i to zawsze jest ok!

Kiedy poczujesz złość, nie tłum jej, tylko zatrzymaj się i poczuj. Jeśli jest Ci trudno, bo napięcie jest bardzo wysokie, spróbuj zatrzymać się na tu i teraz. Możesz wziąć kilka głębokich wdechów, skoncentrować się na czynności, którą wykonujesz albo policzyć, ile w danym pokoju znajduje się żarówek. Potem możesz wrócić do tego, co poczułaś. Zastanowić się nad tym, w jaki sposób odczuwałaś złość. Oswajanie się ze złością to proces, droga, czas. 

 

Zapisz się na listę zainteresowanych dołączeniem do kolejnej edycji kursu dr Jagody Sikory „Złość dziecka i rodzica. Self-regulation w praktyce.”

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

 

Karla jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Na zakończenie cyklu rozmów z Ekspertami Parentflixa, o bunt dwulatka zapytałam Karlę Orban – psychologa, trenerkę empatycznej komunikacji, superwizorkę placówek edukacyjnych. Od 2008 roku wspiera rodziny, nauczycieli i specjalistów pracujących z dziećmi. Jest autorką cyklu webinarów dla rodziców Codziennik Rodzica oraz redaktorką Kwartalnika Laktacyjnego, w którym pisze o psychologii i rodzicielstwie. Szkoli się w podejściu systemowym i interwencji kryzysowej (jest członkiem ICISF w trakcie procesu certyfikacji). W jej pracy bliskie jest jej Porozumienie Bez Przemocy oraz teoria więzi. Zdobywała doświadczenie zawodowe w szkołach, przedszkolach, ośrodku dla rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, a także w Dolnośląskim Centrum Onkologii. W ramach swojej prywatnej praktyki przyjmuje ponad 700 rodzin rocznie.

W Parentflixie opowiada o codziennym życiu i relacjach w rodzinie. Skupia się na komunikacji z małymi dziećmi do 6 roku życia, ich emocjach i wyzwaniach. Porusza tematy związane z relacją między dorosłymi: partnerami i członkami rodziny. Będzie także mówić o seksualności, tej dziecięcej i tej w związku, z perspektywy spotkania emocji i ciała.

 

Magdalena Komsta: Sformułowanie “bunt dwulatka” weszło na stałe do słownika. Skąd się ono wzięło? 

 

Karla Orban: Tak naprawdę z tego, że zachowanie dziecka zaczyna przypominać bunt. Tutaj oczywiście pewnie nie mówię do rodziców hajnidów, ale często jest tak, że ktoś miał bardzo współpracujące i podążające dziecko, które w zasadzie na wszystko, co proponował rodzic, odpowiadało: „Tak”.  Natomiast około drugiego roku życia przychodzi taki moment, kiedy to wszystko się zmienia, i nagle się okazuje, że: „nie ten kubek”, „nie, ta koszulka nie może być”, „ja nie chcę tego, co mi przygotowaliście na obiad”, „ale zaraz, moment, jak zabieracie talerz, to ja jednak chcę”. Rodzice często mówią o tym jako o buncie, bo mają takie poczucie, że powody złości są dla nich trudne do zrozumienia. Mogą być trywialne i takie, które wczoraj w ogóle nie były problemem, więc rodzice mają czasami poczucie, że “nie” jest mówione “dla zasady”. Stąd popularność tego określenia. My nie mówimy o tym jako o buncie, ale rozumiem, że to, co widzą rodzice, przypomina im sprzeciw bez wyraźnej przyczyny.

 

MK: Myślę, że dla rodziców dzieci w tym okresie dwulatkowym jedną z najtrudniejszych rzeczy jest takie niezdecydowanie. To, że dziecko czegoś chce, a potem tego nie chce, ale jak chcemy mu zabrać, to stwierdzi, że jednak „zje już te ziemniaki”. I wydaje się, jakby te nastroje dziecka były też zmienne. Dlaczego tak się w ogóle dzieje?

 

KO: Przede wszystkim musimy pamiętać, że dwulatki to są bardzo, bardzo małe dzieci. To, co się wiąże z tym byciem małym, to jest to, że układ nerwowy jest tak naprawdę dalej w powijakach. Zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje samoregulacyjne, czyli właśnie o to, żeby sobie radzić z napięciem, z nadmiarem stresorów. 

Gwałtowność pewnych nastrojów może wynikać z tego, że układ nerwowy sprawia, że malucha bardzo łatwo jest wytrącić z równowagi, czyli drobny bodziec może “wykoleić” cały system i ta zmienność nastrojów może się pojawić z minuty na minutę. Ale też tak naprawdę mózg bardzo intensywnie się przebudowuje. Jak sobie popatrzymy na to, czego uczą się dwulatki, to zobaczymy, że uczą się całej masy rzeczy; od tego, żeby lepiej mówić, do tego, żeby lepiej koordynować (lepiej i więcej rzeczy mogą zrobić, potrafią zbudować nagle wieżę, potrafią ułożyć puzzle, których niedawno nie umiały ułożyć itd.). I wszystkie umiejętności, które nabywają, to jest jednocześnie przebudowa układu nerwowego. Jak się układ nerwowy przebudowuje, to jest łatwo o to, żeby każda kolejna rzecz dołożyła się do tego nadmiaru pracy, która w nim jest, i to sprawia, że mamy dziecko, które jest bardzo niestabilne emocjonalnie. 

Jeśli chodzi o tę fazę „chcę i nie chcę”, to dziecko uczy się sprawczości, czyli tego, że ono zauważa, że jak o coś poprosi, to się dzieją różne rzeczy. I dziecko eksperymentuje z tą sprawczością. „A co się stanie, jak ja powiem, że chcę więcej, na przykład grzanek w zupie, dadzą? Dają mi więcej grzanek. Ale moment, ja wcale nie chciałem mieć ich dużo. Efekt mnie zdziwił. Zrobiłem to tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jak ja poproszę. I stało się. Dosypała mi, wow!”. Pomyślcie sobie, jakie to są cudy: „Ja coś mówię, a ten wielki człowiek to robi”, to jest niesamowite. I nawet jeśli to było coś, co działo się od urodzenia dziecka, to ono dopiero teraz zaczyna to rozumieć i świadomie na to patrzeć. Natomiast skutki mogą być nie takie, jak dziecko sobie wyobrażało, czyli właśnie „ktoś mi dodał kanapkę, a ja wcale nie chciałem kanapki, ja tylko chciałem powiedzieć, być widzianym, słyszanym, mieć jakąś prośbę zrealizowaną”. Gdy ta kanapka ląduje na talerzu, dziecko mówi „nie chcę”, ale jak rodzice ją zabierają, to zaraz, to jest inna sytuacja, której nie dziecko nie przewidziało wcześniej mentalnie. Gdy jesteśmy bardzo, bardzo mali, tu mówimy o okresie niemowlęcym, to nie mamy do czynienia z odmową jako taką – wcale. Jeśli ktoś mówi: „Nie możesz mieć mojego telefonu” i daje dziecku maskotkę, niemowlę czuje się z tym dobrze, to nie ma żadnej złości, nie ma emocji, które trzeba w sobie skontenerować i jakoś się nimi zająć. Sytuacja jest prosta: „Miałem jedną rzecz, teraz mam drugą, w sumie też okej”. Ale jak dziecko myśli: „Chcę telefon, a nie jakiegoś tam misia, ktoś mi zabiera!”, to nagle jednak pojawia się taki temat, jak odmowa, z którym trzeba nauczyć się sobie radzić. W tym, z perspektywy dziecka, może być logika – dzieci tak naprawdę bardzo często są obecne w tym momencie TU i TERAZ, to jest taka perspektywa pięciu sekund i nie łączą sobie tego, że ktoś im zabiera, z tym, że one przed chwilą tego nie chciały. Jest dużo takiego niezdecydowania.

 

MK: Myślę, że trudność dla rodziców polega w tym momencie na tym, że bardzo trudno nie mieć w głowie takiego wewnętrznego dialogu, podszeptu pod tytułem: „On mi to robi na złość. On mnie chce wykończyć. To jest niemożliwe, żeby chciał, a później nie chciał, a później płakał, że mu zabrałam”. 

 

KO: Jeśli mamy kogoś takiego, kto się nie jest w stanie zdecydować, czy chce, czy nie chce, czasem dobrze jest tę decyzję podjąć za niego. Czyli jeśli ktoś np. mówi „zabierz to, nie chcę tego”, ja mu to zabieram, a on krzyczy dalej, to powinna być moja decyzja jako osoby dorosłej: „Dobra, wiesz co? Słuchaj, to chyba nie chodzi o tę zupę. Zabieram tę zupę, dobra?” i ja ją po prostu odnoszę. Dlaczego? Bo jak dziecko jest w stanie silnego pobudzenia, w jaki wpada dwulatek, czyli on po prostu sam nie wie, czego potrzebuje, to im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej ona się robi obciążająca. Tam jest ciężar decyzji. Czyli trzeba zdecydować, co z tym zrobić. Dwulatek może nie być w stanie zdecydować. I wtedy to dorosły przejmuje tę sytuację i mówi „Dobra, koniec”. To pozwala dziecku zdjąć tę decyzję z głowy. Dlatego w trakcie “szamotaniny”, czasami dobrze jest powiedzieć: „Słuchaj, okej. Wiesz co? Przerwa, zróbmy sobie przerwę. Weźmy tę zupę na bok. Chodź, może spróbujemy pójść na kanapę, możemy na chwilę wyjść z kuchni”, możemy zacząć robić inne rzeczy spoza tej sytuacji, bo nie uda nam się uzyskać takiego poziomu, w którym dziecko się świadomie zdecyduje. Te wszystkie sytuacje są po to, żeby nauczyć się podejmować decyzje. Trzyipółlatek zazwyczaj już ma tak, że jak się go zapytać: „Chcesz więcej?, a on powie: „Tak”, to jemu rzeczywiście chodzi o to, że on chce więcej. Ale tego się nauczył, jak kilka razy właśnie eksperymentował z tym „chcę więcej” – dostał, „już dobra, zabieraj” – „kurczę, zabierają mi, to nie o to chodziło”. Jak to przećwiczy, to wie już, czym jest decydowanie, ale tego dopiero się uczy w tym trudnym okresie dwulatkowym.

 

MK: Jak długo zwykle trwa bunt dwulatka?

 

KO: Różnie, naprawdę. Może to być miesiąc, a może być nawet tak, że to jest pół roku albo trochę dłużej. 

Na to, że ten okres występuje nie mamy wpływu, bo on jest potrzebny. On czemuś służy. A służy temu, żeby ktoś, kto wcześniej był przypięty do nas, do naszej spódnicy, mógł sobie iść w swoją stronę i właśnie zrobić coś, co on chce, a nie coś, co chce mama. Trochę jest to eksperymentowanie z tym, że „ja nie chcę albo ja nie zrobię tak, jak ty chcesz”.

Ale ten moment może być mniej intensywny, kiedy dorośli wiedzą, jak dziecko wspierać, czyli właśnie wtedy, kiedy nie idą na noże. Pojawia się czasem takie pytanie: „Czy można wymienić łyżeczkę na inną albo założyć buty, które woli dziecko, które są zgodne z porą roku?”. Chciałabym tu podkreślić jedną taką bardzo ważną rzecz: wybierajcie swoje bitwy, gdy macie dwulatka. Dlatego, że tych sytuacji w ciągu dnia może być masa. I nawet jak sobie założycie, że „ja się w ogóle nie ugnę, nie dam tych innych butów. Co z tego, że to są kozaki i to są kozaki, nie! Ja chcę, żeby włożył te, które ja wskazałam”, to może się okazać, że macie takich sytuacji 20 w ciągu dnia i nie macie kompletnie już siły na życie. Więc jeśli coś nie zagraża czyjemuś bezpieczeństwu i Wy macie w sobie zgodę na to, można to zrobić. Myślę, że warto to czasami zrobić. Nie dlatego, że ja się boję tych emocji, że ja chcę uniknąć jakiegoś wybuchu. Tylko dlatego, że jeśli coś naprawdę nie jest ważne, a celem tej fazy jest to, żeby się nauczyć decydować, to jeśli ja pozwolę komuś decydować, to jest taka szansa, że on szybciej się nauczy tego, czego w tej fazie powinien, i to wszystko będzie mniej intensywne. Poza tym trochę takiej logiki człowieka dorosłego: jeśli idziecie do pracy i tam macie 20 takich wkurzających sytuacji, kiedy ktoś wam mówi: „Nie, nie stanie się tak, jak sugerujesz. To zły pomysł, nie robimy tego”, to może być tak, że jak wrócicie do domu, to też nie będziecie zupełnie spokojni, będziecie zmęczeni tą całodzienną batalią. Wy, i dzieci też. Więc im mniej ścieramy się na takich mało znaczących trudnościach codziennych, które nie mają znaczenia, tym jest nam lżej. Jak coś ma znaczenie, no to wiadomo, że ma, nie możemy podjąć takiej decyzji: „Nie idę do pracy, bo ten młody człowiek mówi, że nie wychodzimy, to ja zadzwonię do szefa” i tak przez trzy miesiące. Są takie decyzje, w których się tak nie da. Ale myślę, że czasami warto dziecku dać taką możliwość, żeby rzeczywiście sam zdecydował.

 

MK: Myślę, że dobrze wiedzieć, że elastyczność jednak z czasem naprawdę rośnie. Nawet jeśli ktoś ma takiego „upartego” dwulatka, dziecko, które jest mało elastyczne na zmiany i gdy się uprze, to trudno go do czegokolwiek namówić, to chciałbym powiedzieć, że jest światełko w tunelu. Okazuje się, że dziecko naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej elastyczne, w takim znaczeniu, że coraz bardziej daje się przekonać do zmiany na coś innego albo samo proponuje, że: „nic się nie stanie, jak zrobimy jednak tak, a nie wyjdzie na moje, to trudno, dam sobie jakoś radę”, więc widać te zmiany.

 

KO: Elastyczność to bardzo dobre słowo. Z tą elastycznością jest trochę tak, że my się elastyczności uczymy, gdy obserwujemy, jak elastyczni są inni ludzie. To jest dobra perspektywa, żeby się zastanowić: „Okej, czy ja sam robię to, co chcę zobaczyć w swoim dziecku?”. Jeżeli zawsze mówimy komuś twarde „nie”, mówimy, że tak ma być i koniec, nie będzie inaczej, to nie oczekujmy później od dzieci, że one, gdy coś jest inaczej, niż one chciały, podejdą elastycznie i powiedzą: „No wiesz, mamo, wiem, że się plany zmieniły” albo: „Rozumiem, że ty teraz potrzebujesz. siku, więc schodzimy już z tego placu zabaw”. Tej elastyczności nikt nigdy nikomu nie pokazał – więc skąd ją mieć? To jest tak ogólnie świetny argument za tym, żeby być elastycznym tam, gdzie się da, czyli tam, gdzie mamy autentyczną zgodę na coś. Nie w takim sensie, że ja mówię komuś: „Dobra, to rób to”, i tak naprawdę jestem wkurzony, a wewnętrznie sobie zapisuję na swojej wirtualnej liście długów: „Ten mi tutaj wisi, bo wyszłam na plac zabaw, kiedy wcale nie mam na to ochoty”. To nie o to chodzi, żeby zapisywać i mieć takie rosnące poczucie złości na dziecko. Tylko jeśli coś naprawdę jest takie, że w sumie patrzę, pytam się sama siebie: „Dobra, o co mi chodzi, że ja się na to nie zgadzam?. A może się boję, że jak będzie miał 18 lat, to nie będzie dalej wybierał tej łyżki”, to może niech sobie wybierze tę łyżkę. Czyli mam na coś zgodę, jestem elastyczna, mogę zmienić zdanie. W ogóle to zdanie: „Mogę zmieniać zdanie”, to jest coś takiego, co powinniśmy sobie czasami nawet wywiesić gdzieś w domu – „Mogę zmieniać zdanie”, ludzie czasami zmieniają zdanie.

 

MK: Powiedziałyśmy o tym, co może opóźnić występowanie buntu dwulatka, czyli o tych dużych zmianach w rodzinie. A zastanawiam się, czy jest coś, co może sprawić, że ten bunt dwulatka trwa dłużej niż przeciętny? 

 

KO: Tak, myślę sobie, że są takie rzeczy. Czasami to może być bardzo podobne do tego, co potencjalnie go opóźnia, czyli – jeśli nam się ta faza zaczęła, ale trafia na bardzo niefajny czas w naszym życiu rodzinnym, kiedy to dużo się dzieje, to może być tak, że dziecku trudno jest domknąć sobie ten etap i trudno domknąć tę umiejętność, więc może się to przedłużać. Pojawiają się inne, pilniejsze umiejętności czy sytuacje. Generalnie może być też tak, że ten brak współpracy jest takim sygnałem dla rodzica: „Trudno mi z tym, co się dzieje, nie radzę sobie z czymś, co się dzieje albo nie radzę sobie z emocjami”. Czasami to jest jakaś drobna zmiana, czyli np. ktoś zaczął chodzić do przedszkola i nie bardzo sobie tam radzi, pojawia się jakieś takie trudne doświadczenie. Ale czasami to jest coś takiego, że my jako dorośli się nie dogadujemy, my się zaczynamy kłócić w domu. I zaczyna być też bardzo dużo powodów do kłótni o dziecko, bo dziecko przestaje z nami współpracować, i my obok tych konfliktów, które już mieliśmy, zaczynamy mieć jeszcze konflikty o to, co zrobić z dzieckiem, które nie chce czegoś zrobić. W tym okresie, w którym dorosłym jest trudno, to czasami ten brak współpracy to jest sposób na to, żeby dorośli się zjednoczyli – „jednak zajęli się mną, a nie rozmawianiem o tym, co im tam między sobą nie wychodzi”. Czyli żeby trochę zmienili wektor swojej złości „z siebie nawzajem na mnie, bo ich to scala, a ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważne”. To jest takie rodzinne tło bardzo różnych, trudnych zachowań u dzieci. 

Ale może być też tak dlatego, że „jeśli oni się tak bardzo wciągnęli w te konflikty między sobą, to oni mogą się tak zachowywać, jakby mnie trochę tam nie było”. A to dla dzieci jest bardzo niebezpieczne. Natura tak zaprogramowała dzieci, żeby to było tak naprawdę ostateczne światło alarmowe – rodzic znika z horyzontu – nie dało się tak przeżyć na otwartej przestrzeni. Dzieci do dzisiaj mają tak, że mogą mieć takie momenty, w których szukają kontaktu z nami, upewniają się, że je widzimy, np. przywalając młodszemu bratu, robiąc coś bardzo trudnego, gdy jesteśmy zajęci.

 

MK: W jaki sposób kontekst rodzinny, np. młodsze rodzeństwo, będzie wpływał na bunt dwulatka?

 

KO: Nie ma na to reguły, bo rodzeństwo to nie zawsze znaczy to samo. Są takie rodzeństwa, które się sobą bardzo opiekują, jest w ogóle superłatwe to przejście od bycia jedynakiem do bycia starszym bratem czy siostrą. A są takie, w których ten okres jest bardzo burzliwy i wywołuje dużo trudnych emocji. Dwa lata to jest bardzo częsta różnica wieku między dziećmi dzisiaj. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem też trudna różnica wieku. Jak popatrzę na różnice wieku między dziećmi rodziców, którzy przychodzą na konsultacje w sprawie rodzeństwa, to powiedziałabym, że 90% z nich to są najczęściej właśnie różnice dwu-, trzyletnie. Łatwo sobie wyobrazić, że jak się rodziły te dzieci, to tam mogło być też bardzo trudno. Na przykład ktoś mówi: „Ta relacja zawsze była trudna” albo: „Zawsze była skomplikowana”. Oczywiście nie chodzi o to, żeby nie mieć dwuletniej różnicy wieku pomiędzy dziećmi. Sama mam dwa lata różnicy między moją trójką dzieci, więc zrobiłam to sobie i to zrobiłam dwa razy świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny (śmiech). Ta różnica ma swoje plusy, ale bardzo często po prostu w tym okresie nakłada się dwójka małych ludzi, którzy dużo potrzebują. Czyli taki dwulatek, który jeszcze nie do końca wie, czego potrzebuje i chce i bardzo mu się czasem miesza, a do tego właśnie taki niemowlak – a jak jeszcze nam się trafi wymagający, to tym bardziej. 

Podsumowując, gdy w naszym życiu rodzinnym dzieje się trudno albo np. nie tylko w rodzinnym tylko za drzwiami domu: bo ludzie chodzą w maseczkach, bo rodzic nie może wejść do przedszkola odebrać malucha, bo jest przekaz radiowy, który dzieci gdzieś tam wytrąca z równowagi. Muszę powiedzieć, że zeszły rok pod tym względem był rokiem takich bardzo przedłużonych faz dwulatkowych. Ja mam takie doświadczenie, nie wiem, czy ono się pokrywało wszystkim psychologom dziecięcym, ale ja to bardzo wyraźnie widziałam, że ktoś się zgłaszał pod koniec roku z czymś, co mu się zaczęło w marcu, kwietniu i tak trwało do końca roku. 

 

MK: Co jest najtrudniejsze dla rodziców w czasie buntu dwulatka? 

 

KO: Myślę sobie, że tu dwie rzeczy się nakładają. Jedna jest taka, że przyjmować odmowę jest w ogóle ludziom trudno. To taki mój prywatny wniosek. Nawet jak odmawiają nam dorośli ludzie, to bardzo często jest ogromnie trudno. Wiesz, po czym to poznać? Przykładowo niektórzy ludzie mówią, że nie potrafią odmawiać. Nie potrafią odmawiać, to znaczy nie chcą tych konsekwencji, które się wiążą z odmową, bo to bardzo rzadko jest w naszym dorosłym życiu tak, że mówię komuś: „Słuchaj, nie chcę tego robić” i ten ktoś mówi: „Spoko”. To bywa bardziej skomplikowane. Odmowa ze strony małego dziecka tak naprawdę też jest taką odmową. Ktoś, dla kogo ja bardzo dużo robię, bo jest ogromna nierównowaga pomiędzy tym, ile daję, a ile wynoszę z relacji z małym dzieckiem, ten ktoś zamiast przylgnąć, nagrodzić mnie tak, jak do tej pory, czyli dać mi właśnie ciepło, przywiązanie, miłość, przyjemność z tego, że jesteśmy razem, jeszcze do tego wszystkiego mówi po prostu „nie” i zaczyna krzyczeć. I to jest ten drugi powód, o którym myślałam – że opieka nad małymi dziećmi jest niesamowicie wykańczająca czasami, więc chcemy, żeby poszło łatwiej, bo opieka nie jest łatwa sama w sobie. I teraz jeśli to wszystko się wydłuża. Nie dość, że muszę pozbierać swoje małe skrzaty, to one jeszcze nie chcą się ubrać; nie dość, że muszę umyć dziecku zęby, a jestem po całym dniu, w którym masę rzeczy trzeba było zrobić, żeby ten dzień jakoś płynął, to jeszcze TO nam się dokłada na głowę. A do tego wszystkiego jest wieczór i będziemy rozmawiać o tym, że ta szczoteczka nie może tu stać. 

Trzeba też pamiętać o tym, że naprawdę niesamowicie samotnie wychowujemy dzisiaj dzieci. Bardzo często słyszę: „Mamy zero wsparcia”. Ktoś jest w pracy przez większość dnia, ktoś inny zostaje z dzieckiem albo z dziećmi i nie ma trzeciej osoby, która zrobi głupią herbatę, żeby wypił(a) ciepłą. Nie ma takiej osoby, która powie: „Wiesz co, dobra to ja tu kończę z tą zupą, a ty idź sobie poprzeklinać w łazience”. 

I to może samo w sobie być naprawdę przytłaczające.

 

MK: Pojawia się też taka kwestia, że często wraz z tą trudnością pojawiają się w tym wieku wyraźne preferencje jednego z rodziców. To jest coś, co ja obserwuję, konsultując w tematach snu, kiedy nawet dzieci, które do tej pory usypiane były np. na zmianę – raz z mamą, raz z tatą – zaczynają wyraźnie np. do wszystkich czynności pielęgnacyjnych, rytuałów i różnych innych rzeczy preferować wyłącznie jednego rodzica, a drugiego wysyłają do pokoju, nie pozwalają mu nawet uczestniczyć w tym rytuale.  Czy mogłabyś powiedzieć, z czego to może wynikać?

 

KO: Czasami lęk separacyjny ma to do siebie, że przychodzi falami i że to nie jest tylko jeden taki epizod. Obserwujemy takie epizody w różnych postaciach lęku separacyjnego u dzieci, który się zazwyczaj nasila wtedy, kiedy dziecko osiąga więcej niezależności i autonomii. Dlatego mamy fazę, kiedy dziecko zaczyna się oddalać. Często siedmio-, ośmiomiesięczne dzieci, które mają właśnie pierwsze takie swoje zachowanie: raczkowanie, pełzanie, uciekanie od rodzica, w tym samym czasie protestują, gdy opiekun wychodzi z pokoju i idzie się zamknąć do łazienki itd. Często jest to tak sprzężone, że maluch zaczyna chodzić, mija miesiąc, dwa i nie można się oddalić od niego, bo jest jeden wielki krzyk. I bardzo często to wraca w okresie właśnie dwulatkowym, kiedy dzieci robią się bardziej autonomiczne, niekoniecznie fizycznie, ale bardziej emocjonalnie. Lęk separacyjny w ogóle służy temu, żeby dzieci od nas nie uciekły za daleko, czyli jest takim sprawdzaniem – „Dobra, czy ja jeszcze jestem bezpieczny? Czy ja się przypadkiem nie oddaliłem za bardzo, nie poszedłem za daleko?”. Dlatego po tej fazie dwulatkowej często jest tak, że występuje spadek samodzielności u dzieci. Czyli tak jak dwulatek, dwuipółlatek często chce wszystko „śam” i po prostu „zostaw mnie”, tak potem bardzo często przychodzi taka faza, że „nogi mnie bolą, nie mogę włożyć buta”, „ja nie mogę jeść, musisz mnie nakarmić”. Często widzimy właśnie u trzylatków powrót do gniazda, właśnie dlatego, że ktoś sobie wyleciał za to gniazdo, był bardzo niezależny i potrzebuje się upewnić, że ma gdzie wracać, że „nie przegiąłem trochę z tymi swoimi zapędami”, „jest do kogo przyjść, ktoś może mi włożyć buty”, „jest bezpiecznie”.

 

MK: Nie używasz w ogóle sformułowania „bunt dwulatka” w czasie rozmowy, tylko mówisz o okresie dwulatkowym. Dlaczego?

 

KO: Trochę po to, żeby sobie pomóc. Pomóc w tym sensie, że jeśli nazywamy to buntem, to nastawiamy się na to, jak na bunt. Za tym, co mówimy, idzie cała gama tego, co czujemy. Czyli jeśli ja to nazywam buntem, jeśli ja o tym myślę w takiej formie walki, wojny, w takiej narracji wojennej, to trochę we mnie się pojawia takie poczucie, że to jest jakaś gra sił, jakaś próba, kto tu wygra. I gdy będę w takich sytuacjach, prawdopodobnie zamiast sprawdzić, o co chodzi i czy ja na pewno chcę się upierać przy swoim, to ja już nawet nie będę tego sprawdzać, tylko będę szła za tym: „No jak to, o co mu chodzi? Chodzi mu o to, żeby zrobić mi na złość”. Jak mam poczucie, że ktoś chce mi zrobić na złość, to ostatnią rzeczą, którą w sobie znajdę, jest jakaś cierpliwość i empatia, raczej mi się uruchomi frustracja i poczucie niesprawiedliwości: „Zaraz, o co chodzi, robiłam ci zupę pół godziny, teraz już nie chcesz?”. Więc mam takie wrażenie, że jak mówimy sobie w kółko, powtarzamy „bunt”, „bunt”, „bunt” to w naszej głowie zaczyna szumieć „bunt”, odbija się echem: „Buntujesz się? Ktoś tu cię zaraz z funkcji generała obali”. A to nie tak. Dzieci nie robią tego naprawdę z czystą intencją: „Ja sprawię, żeby ich życie było trudne”. Ewolucja w życiu by tego nie wymyśliła w ten sposób, bo byśmy się nie chcieli opiekować tymi małymi gnomami, a one nie potrafią jeszcze zdobyć pożywienia, więc to kompletnie nie po to. 

Dzieci często są przytłoczone tym, jak wyeskalowała sytuacja – „Ja chciałem tylko batona, a tu leżę na podłodze w sklepie, nie wiem, o co chodzi”. Takie chwilowe fazy, na przykład rozkładania się na podłodze w jakimś markecie i „niech wszyscy patrzą, jak mnie nie wychowano”. Tutaj oczywiście żartuję sobie, ale to tak mamy w głowie, że zaraz wszyscy na nas wsiądą. Często mówię ludziom dorosłym, żeby sobie pomyśleli, czy nie mieli kiedyś takiej kłótni, zwłaszcza ze swoim partnerem, w której wiedzieli, że gadają kompletnie bez sensu, ale kontynuowali, bo nie potrafili przestać. Małe dzieci też mogą tak mieć: nie wiedzą, jak wybrnąć.

 

MK: Chciałabym, żebyśmy zaopiekowały się jeszcze emocjami tych rodziców, którzy to czytają i sobie myślą: „Ale jaki bunt dwulatka? Nic o tym nie wiem. Moje dziecko tego chyba nie przechodziło. Czy słusznie, czy też dobrze, czy niedobrze, czy powinnam się martwić?”, bo rodzice co do zasady potrafią się martwić wszystkim; tym, że jest dobrze i tym, że jest niedobrze. 

 

KO: Jeśli mamy w domu tak, że wolno się z kimś nie zgadzać, czyli nie mamy takiego domu, w którym wszyscy muszą stać na baczność, to ja bym zostawiła sprawy swojemu biegowi. Poczekała spokojnie, czy ta faza się pojawi, czy też nie. Tak naprawdę jej celem jest to, żeby dziecko potrafiło odmówić. Więc jeśli w domu nie mamy tak, że zgadzamy się kompletnie na wszystko, poświęcamy 100% czasu, a potem sobie myślimy: „No chodzą po mnie, jak po wycieraczce”, czyli nie mamy takiej sytuacji, w której kompletnie ignorujemy swoje własne granice i swoje własne potrzeby  – zawsze lecę, rzucam to co robię, majtki w kostkach i wybiegam z łazienki, rzucam się Rejtanem, żeby tutaj zapobiec atakowi złości – to bym powiedziała, że mamy prawdopodobnie normalne warunki do rozwoju. Czyli takie, w których jeśli ma ta faza przyjść, to przyjdzie. Czasami jest tak, że ta czterolatkowa, która jest potem, jest trochę bardziej intensywna, jeśli nie było tej dwulatkowej. Ale to znowu nie jest coś, co da się wywołać. Nie da się jej wyłączyć ani włączyć. Druga sytuacja może być taka, że to się nie pojawi, dlatego że zostało bardzo skutecznie stłumione np. karami, grożeniem, mówieniem komuś: „Jak nie zrobisz XYZ, to nie pójdziesz”, „wróć, jak się uspokoisz”, i to się dzieje za każdym razem. Wtedy może być tak, że rzeczywiście w pewnym momencie nie będziemy widzieć różnych zachowań, ale też nie rozwiną się wtedy kompetencje, które byśmy chcieli, żeby dziecko miało na swoje własne, późniejsze życie społeczne.

 

MK: Opowiedz jeszcze na koniec, podsumowując, po co właśnie ten tak zwany bunt dwulatka. O jakich kompetencjach społecznych mówi? Dlaczego jest ważne to, co się pojawia? Skoro się pojawia i to powszechnie, to prawdopodobnie pełni bardzo ważną funkcję w rozwoju. 

 

KO: Jak sobie zadamy pytanie: jakie miałby mieć kompetencje kilkulatek?, to my byśmy chcieli, żeby potrafił odmawiać. To jest w ogóle jedna z ważniejszych kompetencji, jakby pomyśleć o bezpieczeństwie, o byciu niewykorzystywanym w relacjach, czyli o tym, o co też się rodzice potrafią martwić – że ktoś komuś wszystko oddaje i zapomina o sobie.

Chcemy, żeby dziecko to umiało, tylko niekoniecznie chcemy, żeby ćwiczyło na nas. To mocno limituje to, gdzie ono może ćwiczyć. Nawet, jak chodzi do żłobka czy przedszkola, to jest wśród obcych ludzi i tam jest większa szansa, że „ktoś mnie wystawi za drzwi, już po mnie nie wróci, bo mnie nie zna ten opiekun, nauczyciel”, więc trochę bezpieczniej jest to ćwiczyć w domu. To jest też taki etap, który służy temu, żeby rozpoznawać konsekwencje i poznawać różne scenariusze. To, że się prosi o coś i się to dostaje, a czasem się tego nie dostaje, i co wtedy z tym można zrobić. W ogóle uczymy się o złości, o tym, czy jak ja się złoszczę, to mam się sobą zaopiekować i jakoś sobie pomóc, czy mam sobie jeszcze dołożyć zruganie: „o co ci chodzi, z czego robisz problem?”. To są te słowa, które słyszymy w złości od innych ludzi, kiedy się złościmy, gdy jesteśmy bardzo mali. To są często słowa, które potem zabieramy ze sobą w dorosłe życie. Tacy dorośli, jak coś schrzanią, jak coś im nie wyjdzie, to zamiast poszukać: „Co ja mogę teraz zrobić dla siebie, dla innych, jak ja mogę to naprawić?”, to wchodzą w taki tryb: „Ale jestem beznadziejny rodzic, ale jestem beznadziejny partner, w ogóle nie nadaję się do niczego, ja tu nic nie potrafię”. Albo jeśli mamy coś trudnego, co nam się wydarzy, to sobie dajemy po łapach, czyli mówimy: „O co ci chodzi?! Weź się w garść. Jedziemy!”. Ten okres przedszkolny ogółem, kiedy dzieci się najintensywniej uczą tego, jak sobie radzić z emocjami własnymi i innych ludzi, na przykład opiekunów, jest ogromnie ważny dla samoregulacji jako takiej. O tym trzeba pamiętać. Wziąć poprawkę na to, że jak patrzymy na to, co się dzieje teraz, to jest to taka jedna wielka lekcja złości, frustracji, rozczarowania, którą kiedyś musimy przejść. Tak czy inaczej.

 

MK: Jak sobie radzić z dwulatkiem – ten temat Karla niejednokrotnie porusza na swoich szkoleniach w Parentflixie.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

sylwetka rozmówcy wywiadu w tekście

 

Dr Jagoda Sikora jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

 

Jagoda o sobie

Jestem psychologiem dziecięcym w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej dzieci i młodzieży, doktorem psychologii i facylitatorem metody Self-Reg. Moje naukowe zainteresowania koncentrują się w około macierzyństwa i psychologii rozwojowej. Uwielbiam swoją pracę i z chęcią wspieram dzieci i rodziców w radzeniu sobie z wyzwaniami, które stają na ich drodze. Szczególnie bliski jest mi temat regulacji emocji. Posiadam doświadczenie w pracy klinicznej, które zdobywałam i ciągle zdobywam pracując z dziećmi i młodzieżą między innymi w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka na licznych oddziałach somatycznych oraz w innych placówkach wsparcia ambulatoryjnego  i dziennego. Pracuje również na Uniwersytecie Śląskim w Instytucie Psychologii na stanowisku adiunkta oraz prowadzę szkolenia dla specjalistów i rodziców. Przeprowadziłam ponad 1000 godzin szkoleń i zajęć dydaktycznych.

Ukończyłam dwa poziomy szkolenia certyfikacyjnego z podejścia Self-Reg (metody samoregulacji), studium terapii dzieci i młodzieży oraz kurs podstawowy podejścia skoncentrowanego na rozwiązaniach TSR. Odbyłam liczne szkolenia z zakresie pracy interwencyjnej i diagnostycznej z dziećmi i młodzieżą.  W 2020 redagowałam merytorycznie książkę Agnieszki Stążki-Gawrysiak „Self-regulation. Szkolne wyzwania” wydaną przez Znak oraz rozpoczęłam działalność psychoedukacyjną w przestrzeni internetu. Prywatnie jestem żoną jednego męża i mamą trójki chłopców, którzy stale motywują mnie do rozwoju.

Magdalena Komsta: Czym w ogóle jest Self-reg i co tak naprawdę znaczy ten termin? 

Jagoda Sikora: Jest to metoda samoregulacji, bo Self-reg to jest po prostu skrót od Self-regulation, czyli z angielskiego: termin oznaczający „samoregulację”. Spodziewam się, że zaraz możesz mi zadać pytanie – co to jest samoregulacja. Samoregulacja jest taką umiejętnością, dzięki której rozpoznajemy nasze sygnały stresu, rozpoznajemy rzeczy, które nas stresują, podnoszą nam napięcie i staramy się działać adekwatnie. Możemy mówić o pewnej świadomej samoregulacji, czyli właśnie pochylaniu się nad naszymi sygnałami stresu i stresorami, ale możemy też mówić o pewnych mechanizmach mniej świadomych, które również stosujemy. 

MK: Zawsze przychodzi mi do głowy takie pytanie: jak się ma samoregulacja do samokontroli? Bo te terminy wydają się być podobne.

JS: Stuart Shanker, czyli twórca metody Self-reg, zebrał te wszystkie definicje samoregulacji i starał się popatrzeć na nie z różnych perspektyw i okazało się, że jest bodajże 440 definicji samoregulacji, które są w różny sposób opisywane. Tak jak powiedziałaś, samoregulacja i samokontrola to nie są te same mechanizmy. Jeżeli miałabym wytłumaczyć, czym się różni samoregulacja od samokontroli (a nawet w podręcznikach z psychologii rozwojowej często mamy te terminy stosowane zamiennie, co tak naprawdę jest błędem), to samokontrola jest takim mechanizmem hamowania. Ja tę metaforę hamowania bardzo lubię, bo ona przypomina nam też, jak funkcjonujemy w ramach emocji, i jeżeli miałabym porównać właśnie emocje do na przykład jazdy autostradą, to powiedziałabym, że często potrafimy rozwinąć bardzo, bardzo dużą prędkość, a samokontrola będzie takim ostrym hamowaniem. Nic się z naszym samochodem nie stanie, jeżeli będziemy ostro hamować raz na jakiś czas, bo na przykład nagle coś nam wyskoczy i musimy zareagować. Ale jeżeli hamujemy w ten sposób bardzo często, rozpędzamy się do 180 km/h i co trzy, cztery kilometry hamujemy do zera, no to nie dojedziemy do domu, a zetrzemy już pewnie klocki hamulcowe (i jeszcze inne rzeczy, o których nie mam pojęcia, a które są w naszym samochodzie). Podobnie jest z emocjami. Jeżeli ciągle hamujemy nasze reakcje emocjonalne, cały czas podejmujemy właśnie takie próby ich stłumienia, nie zastanawiamy się nad tym, co czujemy, to dochodzimy czasami do takiego kresu i wtedy nam się „ulewa” emocjonalnie i na przykład krzyczymy, jest nam bardzo trudno, wpadamy do czarnej dziury napięcia.

Jeśli do jazdy samochodem porównalibyśmy również samoregulację, to będzie to taka umiejętność, która polega na spoglądaniu na kontrolki, które są w samochodzie, taka uważność na to, co się dzieje dookoła. Czyli – nie będziemy tylko jechać te 180 km/h, nie patrząc na to, co się w ogóle dzieje, tylko będziemy na bieżąco reagować na sytuacje na drodze, na sytuacje, które dzieją się w nas, gdy coś jest dla nas trudne i nie będziemy tym samym często dopuszczać do takiego gwałtownego hamowania. 

MK: Te dwa terminy – samokontrola i samoregulacja emocjonalna – mogą się teraz bardzo fajnie łączyć w kontekście postanowień noworocznych, bo mam poczucie, że my często, gdy  myślimy na przykład „nie będę jadła tyle słodyczy” albo „nie będę krzyczeć na moje dzieci”, myślimy właśnie o samokontroli – powstrzymam się od jedzenia wieczorem tych słodyczy, powstrzymam się od krzyczenia na moje dzieci. Dlaczego zatem warto się uczyć samoregulacji, a niej samokontroli, tego powstrzymywania się od słodyczy czy krzyczenia „siłą woli”? 

JS: Metafora diety, o której powiedziałaś w kontekście samokontroli, jest bardzo trafna, bo jeżeli założę, że odchudzam się od pierwszego stycznia i chcę się na koniec miesiąca zobaczyć w sukience w rozmiarze 38 (co w mojej sytuacji jest troszkę abstrakcyjne), kupię sobie wtedy nową sukienkę, a teraz będę się odchudzała, to wybieram jakąś ekstra dietę, na przykład „kawa i kapusta”. Pierwszego dnia wcinam kapustę, zapijam kawą, trzymam się mojej wizji, że będę mieć sukienkę w rozmiarze 38. Drugiego dnia też mam ciągle wizję tej sukienki. Trzeciego dnia nie jest mi łatwo, ale ciągle się trzymam. Czwartego dnia przechodzę koło piekarni, gdzie pachnie mi świeżutki chlebek. Najprawdopodobniej wezmę na miejscu bochenek. I to się stanie dlatego, że w sytuacji wysokiego napięcia, kiedy ciągle hamujemy i hamujemy, tracimy niejako pełen dostęp do naszej kory nowej, a w niej są przecież wszystkie zaawansowane funkcje, takie jak myślenie abstrakcyjne czy myślenie logiczne. No i ja w końcu będę w takim napięciu, w kontekście tego głodu, który będę odczuwała, że nie będę już myślała abstrakcyjnie o tej sukience 38, tylko wejdę w klimat „muszę zjeść, bo moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone”. I to samo stanie się właśnie, jeżeli porównamy to do naszych emocji. Dlatego myślę, że trzymanie się samokontroli tutaj może nas troszkę zwieść na manowce. I dlatego warto się uczyć samoregulacji, bo to samo można uzyskać, nawet tę dietę, regulując się – uważnie przyglądając się moim potrzebom, patrząc na moje zapotrzebowanie na białka, tłuszcze, węglowodany, rozbijając posiłki na 4 czy 5 w ciągu dnia. Czyli ja mogę ten sam efekt uzyskać, regulując pewne moje potrzeby, a nie działając tylko na zasadzie hamulca i powstrzymywania się przed zrobieniem czegoś. Podobnie jest też z emocjami (ze złością na przykład) – ciągłe powstrzymywanie się i hamowanie nie wpływają na nas dobrze. 

MK: Na czym konkretnie polega metoda Self-reg? 

JS: Metoda Self-reg to jest pięć kroków. Pięć kroków, które mają nas prowadzić właśnie do pogłębienia wiedzy o sobie, o innych. 

Pierwszy z nich to jest rozpoznawanie sygnałów stresu, sygnałów rosnącego napięcia. Czyli patrząc na te ciastka, o których wspomniałaś wcześniej, będę szukała w ciągu dnia sygnałów, które informują mnie o tym, że na przykład jestem głodna, że jakieś moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone – będę szukała sygnałów, które informują mnie o tym, że rośnie mi napięcie. To będzie taki pierwszy element: rozpoznawanie sygnałów stresu. Ten pierwszy krok jest według mnie również bardzo przydatny w kontekście dzieci. Patrzymy na zachowanie dziecka przez pryzmat stresu i tego, że zachowanie jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, a pod spodem jest cała góra różnych sytuacji trudnych i różnych stresorów. 

MK: Powiedziałaś o tym pierwszym kroku z pięciu, a co jest po tym, jak przyjrzymy się już tym sygnałom stresu, zachowaniom – czyli jaki jest krok drugi? 

JS: Mamy zachowanie, które jest wierzchołkiem góry lodowej i potem nurkujemy i szukamy stresorów, czyli szukamy różnych takich sytuacji, różnych takich elementów, które generują to napięcie. A szukamy w pięciu obszarach. Na przykład stresorem biologicznym jest głód. 

MK: Myślę sobie też o pragnieniu, bo mam poczucie, że często dzieci nie mówią, że chce im się pić, a potem się okazuje, że jednak chciało im się pić i dlatego nietypowo się zachowywały. 

JS: Tak, dokładnie. Wśród tych stresorów biologicznych jest również sen. Nie tylko za mała jego ilość, ale też na przykład sen zły jakościowo. Tych stresorów biologicznych jest całkiem sporo. 

Dalej mamy obszar emocji, czyli różne sytuacje, które dla dziecka są na przykład nowe, trudne. Pojawia się jakaś zazdrość, jakaś rywalizacja, coś nowego i to też mogą być stresory dla dziecka. 

Potem mamy obszar poznawczy. Tych stresorów tu jest również bardzo dużo, bo to są te stresory związane z edukacją, z uczeniem się, z samooceną. Czyli te wszystkie stresory związane z myśleniem, to są wszystkie stresory, które mogą podnosić napięcie dziecku, czyli na przykład jakaś nowość – „jest mi trudno się do jakiejś sytuacji przystosować; ja nie rozumiem”. 

Gdy wsiadłam pierwszy raz do samochodu z automatyczną skrzynią biegów, to dla mnie to był właśnie stresor poznawczy, bo moja ręka szła w prawo, noga w lewo i kompletnie nie wiedziałam, jak mam tym jechać. Mimo że wszyscy mnie zapewniali, że to jest takie proste i od razu się przestawię. 

Potem mamy jeszcze obszar społeczny, czyli obszar relacji. Istnieje wiele stresorów, które nas w relacjach z innymi ludźmi potrafią mocno wyprowadzić z równowagi. Dla wielu dzieci są one jednak czasami takie nieoczywiste. Mam wrażenie, że dla dorosłych one są bardziej dostępne, ale dla dzieci pewne relacje mogą być bardzo trudne.

I ostatni obszar, w którym szukamy tych stresorów, to obszar prospołeczny, czyli obszar takich stresorów, które nie w bezpośredni sposób dotyczą dziecka, ale jednak podnoszą mu poziom napięcia. Na przykład dziecko pięcioletnie obejrzy Wiadomości czy Fakty w TVN-nie, gdzie będzie ukazany obraz wojny. Ono to zobaczy i chociaż ta wojna nie będzie dotyczyła jego bezpośrednio, to obraz, który widziało, bardzo mocno je dotknie i będzie ono odczuwało napięcie z tytułu tego niezrozumienia i tej trudnej sytuacji, którą obserwowało. 

 

 

MK: Czyli najpierw się przyglądamy tym sygnałom stresu, które się pojawiły, czasami trochę retrospektywnie, patrząc, co się działo przed tym, jak pojawił się wybuch. Później zastanawiamy się nad tymi stresorami w pięciu różnych obszarach. Jaki jest krok trzeci Self-Regu? 

JS: Krok trzeci to tak naprawdę redukcja napięcia. Najpierw mamy sygnał, potem nurkujemy, szukamy stresorów i jak już wiemy, co jest dla nas tym stresorem, to szukamy strategii, które pomogą nam ten stres zredukować. Część z tych strategii może polegać na profilaktyce, czyli tak jak mówiłyśmy już o głodzie, o pragnieniu. Często jest tak, że nawet gdy zaspokoimy daną potrzebę, to jednak trochę trwa, zanim nam napięcie odpuści. Ja mam postanowienie numer jeden – nigdy nie wracać głodna do domu, do dzieci, na przykład z pracy, bo wiem, że jestem wtedy w dużym napięciu i nawet jak coś na szybko zjem, to trochę czasu upłynie, zanim się ureguluję. Moim elementem redukcji napięcia, które generuje głód, jest zjedzenie nawet małego posiłku, zanim wrócę do domu i wejdę w okno tego całego szaleństwa. 

Tych sposobów na redukcję jest bardzo wiele, bo tak naprawdę bardzo różne są stresory. Będziemy więc starać się znaleźć indywidualne stresory danego dziecka, danej osoby i wymyślić strategie, które pomogą zredukować napięcie, które dane stresory generują. Myślę, że to szumnie brzmi – strategia redukcji napięcia – ale czasem to są zupełnie drobne rzeczy, które możemy zrealizować w ciągu dosłownie kilku minut. Jak na przykład ustawienie przypomnienia w telefonie, żeby pić więcej wody, albo zastanowienie nad tym, czy jestem głodna. Czasami mam tak (w takim pędzie jak coś robię), że nawet nie pamiętam, ile herbat wypiłam, czy coś zjadłam, i orientuję się, dopiero gdy widzę, że kubek jest pusty.

I tu chodzi właśnie o to zatrzymywanie się i sprawdzenie czasami, czy ja zjadłam, czy wypiłam. Często to nie muszą być bardzo wielkie strategie, typu – muszę na 40 minut gdzieś wyjść, żeby się zredukować, chociaż nie ukrywam, że to by mi pomogło. Czasem to są drobne rzeczy. Na przykład zamknięcie się w ciemnej łazience – taka mała kabina sensoryczna, w której odcinamy się od bodźców i odpoczywam przez dwie minuty. Czasem to jest bardzo wiele małych reduktorów napięcia, dzięki którym staram się właśnie obniżyć moje napięcie.

MK: Znam osoby, które – by zredukować napięcie – śpiewają sobie pieśni religijne. Wielu ludziom pomaga ruch, taniec, nawet z dzieckiem. Myślę też, że wielu z nas jest niestety skażonych takim zniekształceniem myślenia, które nazywa się „wszystko albo nic”. Czyli – ja to się odstresuję tylko wtedy, gdy pojadę do SPA na trzy dni bez dzieci. A ponieważ to się zdarzy najwcześniej za rok czy nawet kilka lat, to właściwie ja nic teraz nie mogę zrobić. A tak nie jest. Wiem, że dla wielu osób sposobem na redukcję stresora biologicznego, jakim jest hałas, jest noszenie stoperów. Przy stoperach czy słuchawkach wygłuszających nadal słychać dzieci i to nie jest tak, że jesteśmy zupełnie odcięci od bodźców. Ale hałasy słyszymy co najmniej kilkanaście decybeli ciszej i to robi ogromną różnicę niektórym mózgom.

JS: Myślę, że te strategie – tak jak powiedziałaś – to właśnie te krótkie, wyrywane różne chwile. Ale też korzystanie z automatyzacji. To jest bardzo fajne, że możemy korzystać z aplikacji, z przypomnień, zegarów, z różnych takich rzeczy, które zdejmują z naszego mózgu konieczność pamiętania na przykład o tym piciu wody. Jest teraz mnóstwo aplikacji na telefon, które same będą przypominać, żeby się napić, i warto zdjąć z siebie obowiązek pamiętania o swoich potrzebach jako kolejne zadanie z listy do wypełnienia i właśnie posłużyć się tą automatyzacją. 

MK: Mamy redukcję. To był krok numer trzy. Co dzieje się potem

JS: Krok czwarty, czyli kształtowanie samoświadomości. To jest taki krok, który tak naprawdę to zaczęliśmy robić już w kroku pierwszym. Kiedy pochylamy się nad sygnałami stresu, to to już pogłębia naszą samoświadomość, bo skanujemy ciało, zastanawiamy się nad tym, gdzie czujemy napięcie, albo patrzymy na nasze dziecko przez te self-regowe okulary i szukamy. Krok czwarty jest zatem takim krokiem, w którym na przykład możemy zastanowić tak na spokojnie nad tym, co się wydarzyło – jaki był ten wierzchołek góry lodowej, jakie stresory się pojawiły i jakie strategie redukcji napięcia zadziałały.

To jest też taki bardzo, bardzo silny zwrot w kierunku uważności. Twórca Self-regu Stuart Schenker zachęca do tego, żeby praktykować uważność i ćwiczyć ją w codziennym życiu. Właściwie to jest coś, o czym zaczęłyśmy już mówić przy redukcji napięcia, bo to monitorowanie (czy ja piłam, czy jadłam) to już jest taki zwrot w tamtą stronę. Gdyby chcieć tak bardzo uprościć (a nie jestem ekspertem od uważności), to Self-reg zaczerpnął z uważności właśnie to, żeby robić krótkie ćwiczenia. I tutaj to jedzenie, o którym mówiłyśmy, jest dla mnie na to bardzo dobrym przykładem. 

Jemy bardzo szybko i czasami nawet nie wiemy, ile zjedliśmy, czy było dobre, czy było ciepłe, czy zimne. Czasami robimy jedynie „wsad jedzeniowy”. Byleby zaspokoić poziom cukru. A w ramach ćwiczenia uważności możemy na przykład zjeść posiłek i zastanowić się nad tym, czy nam to smakowało, jaka była tego konsystencja, jaki był zapach; możemy wypić kawę i pomyśleć o tym, czy nam się jej zapach jakoś kojarzy.

W tym kroku chodzi o to, żeby się zatrzymać nawet trzy razy w ciągu dnia, chociaż na minutę, ale się zatrzymać na jakiejś jednej czynności, którą robimy. To, co już też powiedziałyśmy – my bardzo dużo rzeczy robimy, nasz mózg jest bardzo mocno przeciążony ilością czynności, tym obciążeniem mentalnym, a w ramach kroku czwartego zatrzymujemy się na chwilę i zastanawiamy się: „Jak ja się teraz czuję? Co ja teraz robię?”. Czyli – myjąc naczynia, nie myślę o tym, jaką mam jeszcze listę zadań do wykonania, ale koncentruję się teraz na tym, jaka ciepła woda spływa mi na ręce. To się może wydawać trochę odjechane, ale jeżeli zaczniemy to praktykować, to nagle możemy odkryć całkiem ciekawe rzeczy, które w nas się dzieją. Myślę, że to jest fajne i warto poszukać informacji, filmów na temat uważności – mindefullnes.

MK: A co jest numerem pięć?

JS: Numer pięć to jest akcja regeneracja. I o ile przy kroku trzecim mówiłyśmy o tym, żeby zredukować napięcie (czyli strzelamy w konkretne stresory, staramy się obniżyć napięcie), to w regeneracji staramy się bardziej naładować nasze baterie, niekoniecznie uderzając w konkretny stresor. Niektóre rzeczy zatem, które będziemy robić w kroku trzecim i które mają na celu zredukowanie napięcia, będą spójne z tymi z kroku piątego. Ale będą też takie czynności, takie aktywności, które niekoniecznie będą wymierzone w konkretne stresory, ale będą miały za zadanie doładować nam baterie. Na przykład, gdy mówimy o hałasie, to tutaj strategią redukcji będzie, powiedzmy, włożenie zatyczek, a strategią regeneracji może być puszczenie sobie jakiejś przyjemnej muzyki, żeby jeszcze bardziej doładować się pod takim względem sensorycznym.

MK: Zastanawiam się nad tym, jakie Ty jako ekspertka Self-Regu masz akcje regeneracje. Co robisz, żeby się zregenerować?

JS: Ja przede wszystkim staram się dużo spać. To nie jest do końca właściwie moja strategia redukcji napięcia, ale właśnie zadbanie o doładowanie moich baterii. Staram się sobie układać plan dnia i trzymać się go – na przykład wypić kawę w ulubionym kubku, bo wiem, że te 5 minut z tą kawą, kiedy nawet przez szybę nam nie świeci słońce, od razu sprawiają, że czuję się po prostu lepiej. Czasem nie mam możliwości uderzyć w konkretny stresor, bo mam trójkę dzieci i nie jestem w stanie tego ogarnąć. Ale czasami są takie sytuacje, kiedy staram się podnieść sobie poziom energii, doładować moje baterie i na przykład wyjść z tym kubkiem kawy, puścić sobie ulubioną piosenkę na YouTubie, zrobić cokolwiek, nawet małego, żeby nie dopuścić do rozładowania całkowitego baterii.

Warto sobie zrobić listę regeneracji, czyli tego, co mnie regeneruje. Bo tak jak mówiłaś, czasami sięgamy i mówimy: „Ach, mogę jechać na Bahamy. Tam na pewno się zregeneruje”. Ale jest bardzo dużo małych sposobów na to, żeby doładować własne akumulatory, tylko trzeba trochę poszukać, bo każdy z nas ma różne sposoby na regenerację. 

Zastanawiam się, w kontekście tego, co powiedziałeś, na ile taki stały kontakt z Internetem i mediami społecznościowymi może nam pomóc lub zaszkodzić. Czy czytanie tych informacji zdrowotnych o pandemii nie jest czynnikiem, który nam szybciej rozładowuje baterię?

MK: Często, gdy myślimy o regeneracji, to myślimy o strategiach związanych z umysłem i nauką, czytaniem, oglądaniem. Czasem chyba za mało jednak robimy dla ciała, dla rozładowania napięcia, które gromadzi się w mięśniach. Czy te pięć kroków wykonuje się zawsze w tej samej kolejności?

JS: Generalnie one są ułożone w taki sposób, żeby właśnie pochylić się nad sygnałami stresu, potem poszukać stresorów i je zredukować. Ale często jest tak, że żeby dostrzec, że dziecko nie robi mi na złość, potrzebuję się najpierw zregenerować i trochę odpocząć, żeby w ogóle móc o tym myśleć w ten sposób.

Najlepiej zacząć od samoregulacji rodzica, dlatego że ona mocno wpływa na to, jak funkcjonują dzieci, czyli – jak ja jestem zestresowana i napięta, nawet gdy przykleję na moją buzię piękny uśmiech i powiem: „Jestem taka zregenerowana”, to moje dzieci od razu będą wyczuwały moje napięcie, będzie działał rezonans limbiczny, czyli ten mechanizm, poprzez który dzieci właśnie w taki nieświadomy sposób wyczuwają napięcie, zwłaszcza w relacjach z bliskimi.

MK: A gdybyś miała tak na zakończenie naszej rozmowy powiedzieć o tym, jakie jest najważniejsze przesłanie nauki samoregulacji, to co by to było?

JS: Byłoby to chyba to, że bardzo ważne jest, żeby ubrać self-regowe okulary łagodności i popatrzeć na siebie i na dziecko właśnie przez pryzmat tego, że bardzo wiele zachowań wynika z tego, że towarzyszy nam wysokie napięcie, że jest nam trudno. 

Jeszcze jeden element, o którym bardzo chciałam powiedzieć, to to, że w samoregulacji nie ma gotowców. To może wydawać się trudne, że mamy różne sygnały, różne stresory, ale to jest dla mnie ogromna wartość. Nie ma jasnych protokołów, gdzie możemy odhaczyć, że tak i tak zrobimy i to zadziała. I to jest z jednej strony trudne, ale to jest ogromna wartość, że właśnie nie ma gotowców. Warto pochylić się nad samym sobą, nad konkretnym dzieckiem i poszukać, pozastanawiać się nad tym, co zabiera nam energię, a co podnosi napięcie, co stresuje, a co ładuje nasze baterie.

MK: I właśnie w tej fascynującej drodze przez naukę samoregulacji będziesz towarzyszyć nam w Klubie online dla rodziców!

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.