Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

 

Karla jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Na zakończenie cyklu rozmów z Ekspertami Parentflixa, o bunt dwulatka zapytałam Karlę Orban – psychologa, trenerkę empatycznej komunikacji, superwizorkę placówek edukacyjnych. Od 2008 roku wspiera rodziny, nauczycieli i specjalistów pracujących z dziećmi. Jest autorką cyklu webinarów dla rodziców Codziennik Rodzica oraz redaktorką Kwartalnika Laktacyjnego, w którym pisze o psychologii i rodzicielstwie. Szkoli się w podejściu systemowym i interwencji kryzysowej (jest członkiem ICISF w trakcie procesu certyfikacji). W jej pracy bliskie jest jej Porozumienie Bez Przemocy oraz teoria więzi. Zdobywała doświadczenie zawodowe w szkołach, przedszkolach, ośrodku dla rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, a także w Dolnośląskim Centrum Onkologii. W ramach swojej prywatnej praktyki przyjmuje ponad 700 rodzin rocznie.

W Parentflixie opowiada o codziennym życiu i relacjach w rodzinie. Skupia się na komunikacji z małymi dziećmi do 6 roku życia, ich emocjach i wyzwaniach. Porusza tematy związane z relacją między dorosłymi: partnerami i członkami rodziny. Będzie także mówić o seksualności, tej dziecięcej i tej w związku, z perspektywy spotkania emocji i ciała.

 

Magdalena Komsta: Sformułowanie “bunt dwulatka” weszło na stałe do słownika. Skąd się ono wzięło? 

 

Karla Orban: Tak naprawdę z tego, że zachowanie dziecka zaczyna przypominać bunt. Tutaj oczywiście pewnie nie mówię do rodziców hajnidów, ale często jest tak, że ktoś miał bardzo współpracujące i podążające dziecko, które w zasadzie na wszystko, co proponował rodzic, odpowiadało: „Tak”.  Natomiast około drugiego roku życia przychodzi taki moment, kiedy to wszystko się zmienia, i nagle się okazuje, że: „nie ten kubek”, „nie, ta koszulka nie może być”, „ja nie chcę tego, co mi przygotowaliście na obiad”, „ale zaraz, moment, jak zabieracie talerz, to ja jednak chcę”. Rodzice często mówią o tym jako o buncie, bo mają takie poczucie, że powody złości są dla nich trudne do zrozumienia. Mogą być trywialne i takie, które wczoraj w ogóle nie były problemem, więc rodzice mają czasami poczucie, że “nie” jest mówione “dla zasady”. Stąd popularność tego określenia. My nie mówimy o tym jako o buncie, ale rozumiem, że to, co widzą rodzice, przypomina im sprzeciw bez wyraźnej przyczyny.

 

MK: Myślę, że dla rodziców dzieci w tym okresie dwulatkowym jedną z najtrudniejszych rzeczy jest takie niezdecydowanie. To, że dziecko czegoś chce, a potem tego nie chce, ale jak chcemy mu zabrać, to stwierdzi, że jednak „zje już te ziemniaki”. I wydaje się, jakby te nastroje dziecka były też zmienne. Dlaczego tak się w ogóle dzieje?

 

KO: Przede wszystkim musimy pamiętać, że dwulatki to są bardzo, bardzo małe dzieci. To, co się wiąże z tym byciem małym, to jest to, że układ nerwowy jest tak naprawdę dalej w powijakach. Zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje samoregulacyjne, czyli właśnie o to, żeby sobie radzić z napięciem, z nadmiarem stresorów. 

Gwałtowność pewnych nastrojów może wynikać z tego, że układ nerwowy sprawia, że malucha bardzo łatwo jest wytrącić z równowagi, czyli drobny bodziec może “wykoleić” cały system i ta zmienność nastrojów może się pojawić z minuty na minutę. Ale też tak naprawdę mózg bardzo intensywnie się przebudowuje. Jak sobie popatrzymy na to, czego uczą się dwulatki, to zobaczymy, że uczą się całej masy rzeczy; od tego, żeby lepiej mówić, do tego, żeby lepiej koordynować (lepiej i więcej rzeczy mogą zrobić, potrafią zbudować nagle wieżę, potrafią ułożyć puzzle, których niedawno nie umiały ułożyć itd.). I wszystkie umiejętności, które nabywają, to jest jednocześnie przebudowa układu nerwowego. Jak się układ nerwowy przebudowuje, to jest łatwo o to, żeby każda kolejna rzecz dołożyła się do tego nadmiaru pracy, która w nim jest, i to sprawia, że mamy dziecko, które jest bardzo niestabilne emocjonalnie. 

Jeśli chodzi o tę fazę „chcę i nie chcę”, to dziecko uczy się sprawczości, czyli tego, że ono zauważa, że jak o coś poprosi, to się dzieją różne rzeczy. I dziecko eksperymentuje z tą sprawczością. „A co się stanie, jak ja powiem, że chcę więcej, na przykład grzanek w zupie, dadzą? Dają mi więcej grzanek. Ale moment, ja wcale nie chciałem mieć ich dużo. Efekt mnie zdziwił. Zrobiłem to tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jak ja poproszę. I stało się. Dosypała mi, wow!”. Pomyślcie sobie, jakie to są cudy: „Ja coś mówię, a ten wielki człowiek to robi”, to jest niesamowite. I nawet jeśli to było coś, co działo się od urodzenia dziecka, to ono dopiero teraz zaczyna to rozumieć i świadomie na to patrzeć. Natomiast skutki mogą być nie takie, jak dziecko sobie wyobrażało, czyli właśnie „ktoś mi dodał kanapkę, a ja wcale nie chciałem kanapki, ja tylko chciałem powiedzieć, być widzianym, słyszanym, mieć jakąś prośbę zrealizowaną”. Gdy ta kanapka ląduje na talerzu, dziecko mówi „nie chcę”, ale jak rodzice ją zabierają, to zaraz, to jest inna sytuacja, której nie dziecko nie przewidziało wcześniej mentalnie. Gdy jesteśmy bardzo, bardzo mali, tu mówimy o okresie niemowlęcym, to nie mamy do czynienia z odmową jako taką – wcale. Jeśli ktoś mówi: „Nie możesz mieć mojego telefonu” i daje dziecku maskotkę, niemowlę czuje się z tym dobrze, to nie ma żadnej złości, nie ma emocji, które trzeba w sobie skontenerować i jakoś się nimi zająć. Sytuacja jest prosta: „Miałem jedną rzecz, teraz mam drugą, w sumie też okej”. Ale jak dziecko myśli: „Chcę telefon, a nie jakiegoś tam misia, ktoś mi zabiera!”, to nagle jednak pojawia się taki temat, jak odmowa, z którym trzeba nauczyć się sobie radzić. W tym, z perspektywy dziecka, może być logika – dzieci tak naprawdę bardzo często są obecne w tym momencie TU i TERAZ, to jest taka perspektywa pięciu sekund i nie łączą sobie tego, że ktoś im zabiera, z tym, że one przed chwilą tego nie chciały. Jest dużo takiego niezdecydowania.

 

MK: Myślę, że trudność dla rodziców polega w tym momencie na tym, że bardzo trudno nie mieć w głowie takiego wewnętrznego dialogu, podszeptu pod tytułem: „On mi to robi na złość. On mnie chce wykończyć. To jest niemożliwe, żeby chciał, a później nie chciał, a później płakał, że mu zabrałam”. 

 

KO: Jeśli mamy kogoś takiego, kto się nie jest w stanie zdecydować, czy chce, czy nie chce, czasem dobrze jest tę decyzję podjąć za niego. Czyli jeśli ktoś np. mówi „zabierz to, nie chcę tego”, ja mu to zabieram, a on krzyczy dalej, to powinna być moja decyzja jako osoby dorosłej: „Dobra, wiesz co? Słuchaj, to chyba nie chodzi o tę zupę. Zabieram tę zupę, dobra?” i ja ją po prostu odnoszę. Dlaczego? Bo jak dziecko jest w stanie silnego pobudzenia, w jaki wpada dwulatek, czyli on po prostu sam nie wie, czego potrzebuje, to im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej ona się robi obciążająca. Tam jest ciężar decyzji. Czyli trzeba zdecydować, co z tym zrobić. Dwulatek może nie być w stanie zdecydować. I wtedy to dorosły przejmuje tę sytuację i mówi „Dobra, koniec”. To pozwala dziecku zdjąć tę decyzję z głowy. Dlatego w trakcie “szamotaniny”, czasami dobrze jest powiedzieć: „Słuchaj, okej. Wiesz co? Przerwa, zróbmy sobie przerwę. Weźmy tę zupę na bok. Chodź, może spróbujemy pójść na kanapę, możemy na chwilę wyjść z kuchni”, możemy zacząć robić inne rzeczy spoza tej sytuacji, bo nie uda nam się uzyskać takiego poziomu, w którym dziecko się świadomie zdecyduje. Te wszystkie sytuacje są po to, żeby nauczyć się podejmować decyzje. Trzyipółlatek zazwyczaj już ma tak, że jak się go zapytać: „Chcesz więcej?, a on powie: „Tak”, to jemu rzeczywiście chodzi o to, że on chce więcej. Ale tego się nauczył, jak kilka razy właśnie eksperymentował z tym „chcę więcej” – dostał, „już dobra, zabieraj” – „kurczę, zabierają mi, to nie o to chodziło”. Jak to przećwiczy, to wie już, czym jest decydowanie, ale tego dopiero się uczy w tym trudnym okresie dwulatkowym.

 

MK: Jak długo zwykle trwa bunt dwulatka?

 

KO: Różnie, naprawdę. Może to być miesiąc, a może być nawet tak, że to jest pół roku albo trochę dłużej. 

Na to, że ten okres występuje nie mamy wpływu, bo on jest potrzebny. On czemuś służy. A służy temu, żeby ktoś, kto wcześniej był przypięty do nas, do naszej spódnicy, mógł sobie iść w swoją stronę i właśnie zrobić coś, co on chce, a nie coś, co chce mama. Trochę jest to eksperymentowanie z tym, że „ja nie chcę albo ja nie zrobię tak, jak ty chcesz”.

Ale ten moment może być mniej intensywny, kiedy dorośli wiedzą, jak dziecko wspierać, czyli właśnie wtedy, kiedy nie idą na noże. Pojawia się czasem takie pytanie: „Czy można wymienić łyżeczkę na inną albo założyć buty, które woli dziecko, które są zgodne z porą roku?”. Chciałabym tu podkreślić jedną taką bardzo ważną rzecz: wybierajcie swoje bitwy, gdy macie dwulatka. Dlatego, że tych sytuacji w ciągu dnia może być masa. I nawet jak sobie założycie, że „ja się w ogóle nie ugnę, nie dam tych innych butów. Co z tego, że to są kozaki i to są kozaki, nie! Ja chcę, żeby włożył te, które ja wskazałam”, to może się okazać, że macie takich sytuacji 20 w ciągu dnia i nie macie kompletnie już siły na życie. Więc jeśli coś nie zagraża czyjemuś bezpieczeństwu i Wy macie w sobie zgodę na to, można to zrobić. Myślę, że warto to czasami zrobić. Nie dlatego, że ja się boję tych emocji, że ja chcę uniknąć jakiegoś wybuchu. Tylko dlatego, że jeśli coś naprawdę nie jest ważne, a celem tej fazy jest to, żeby się nauczyć decydować, to jeśli ja pozwolę komuś decydować, to jest taka szansa, że on szybciej się nauczy tego, czego w tej fazie powinien, i to wszystko będzie mniej intensywne. Poza tym trochę takiej logiki człowieka dorosłego: jeśli idziecie do pracy i tam macie 20 takich wkurzających sytuacji, kiedy ktoś wam mówi: „Nie, nie stanie się tak, jak sugerujesz. To zły pomysł, nie robimy tego”, to może być tak, że jak wrócicie do domu, to też nie będziecie zupełnie spokojni, będziecie zmęczeni tą całodzienną batalią. Wy, i dzieci też. Więc im mniej ścieramy się na takich mało znaczących trudnościach codziennych, które nie mają znaczenia, tym jest nam lżej. Jak coś ma znaczenie, no to wiadomo, że ma, nie możemy podjąć takiej decyzji: „Nie idę do pracy, bo ten młody człowiek mówi, że nie wychodzimy, to ja zadzwonię do szefa” i tak przez trzy miesiące. Są takie decyzje, w których się tak nie da. Ale myślę, że czasami warto dziecku dać taką możliwość, żeby rzeczywiście sam zdecydował.

 

MK: Myślę, że dobrze wiedzieć, że elastyczność jednak z czasem naprawdę rośnie. Nawet jeśli ktoś ma takiego „upartego” dwulatka, dziecko, które jest mało elastyczne na zmiany i gdy się uprze, to trudno go do czegokolwiek namówić, to chciałbym powiedzieć, że jest światełko w tunelu. Okazuje się, że dziecko naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej elastyczne, w takim znaczeniu, że coraz bardziej daje się przekonać do zmiany na coś innego albo samo proponuje, że: „nic się nie stanie, jak zrobimy jednak tak, a nie wyjdzie na moje, to trudno, dam sobie jakoś radę”, więc widać te zmiany.

 

KO: Elastyczność to bardzo dobre słowo. Z tą elastycznością jest trochę tak, że my się elastyczności uczymy, gdy obserwujemy, jak elastyczni są inni ludzie. To jest dobra perspektywa, żeby się zastanowić: „Okej, czy ja sam robię to, co chcę zobaczyć w swoim dziecku?”. Jeżeli zawsze mówimy komuś twarde „nie”, mówimy, że tak ma być i koniec, nie będzie inaczej, to nie oczekujmy później od dzieci, że one, gdy coś jest inaczej, niż one chciały, podejdą elastycznie i powiedzą: „No wiesz, mamo, wiem, że się plany zmieniły” albo: „Rozumiem, że ty teraz potrzebujesz. siku, więc schodzimy już z tego placu zabaw”. Tej elastyczności nikt nigdy nikomu nie pokazał – więc skąd ją mieć? To jest tak ogólnie świetny argument za tym, żeby być elastycznym tam, gdzie się da, czyli tam, gdzie mamy autentyczną zgodę na coś. Nie w takim sensie, że ja mówię komuś: „Dobra, to rób to”, i tak naprawdę jestem wkurzony, a wewnętrznie sobie zapisuję na swojej wirtualnej liście długów: „Ten mi tutaj wisi, bo wyszłam na plac zabaw, kiedy wcale nie mam na to ochoty”. To nie o to chodzi, żeby zapisywać i mieć takie rosnące poczucie złości na dziecko. Tylko jeśli coś naprawdę jest takie, że w sumie patrzę, pytam się sama siebie: „Dobra, o co mi chodzi, że ja się na to nie zgadzam?. A może się boję, że jak będzie miał 18 lat, to nie będzie dalej wybierał tej łyżki”, to może niech sobie wybierze tę łyżkę. Czyli mam na coś zgodę, jestem elastyczna, mogę zmienić zdanie. W ogóle to zdanie: „Mogę zmieniać zdanie”, to jest coś takiego, co powinniśmy sobie czasami nawet wywiesić gdzieś w domu – „Mogę zmieniać zdanie”, ludzie czasami zmieniają zdanie.

 

MK: Powiedziałyśmy o tym, co może opóźnić występowanie buntu dwulatka, czyli o tych dużych zmianach w rodzinie. A zastanawiam się, czy jest coś, co może sprawić, że ten bunt dwulatka trwa dłużej niż przeciętny? 

 

KO: Tak, myślę sobie, że są takie rzeczy. Czasami to może być bardzo podobne do tego, co potencjalnie go opóźnia, czyli – jeśli nam się ta faza zaczęła, ale trafia na bardzo niefajny czas w naszym życiu rodzinnym, kiedy to dużo się dzieje, to może być tak, że dziecku trudno jest domknąć sobie ten etap i trudno domknąć tę umiejętność, więc może się to przedłużać. Pojawiają się inne, pilniejsze umiejętności czy sytuacje. Generalnie może być też tak, że ten brak współpracy jest takim sygnałem dla rodzica: „Trudno mi z tym, co się dzieje, nie radzę sobie z czymś, co się dzieje albo nie radzę sobie z emocjami”. Czasami to jest jakaś drobna zmiana, czyli np. ktoś zaczął chodzić do przedszkola i nie bardzo sobie tam radzi, pojawia się jakieś takie trudne doświadczenie. Ale czasami to jest coś takiego, że my jako dorośli się nie dogadujemy, my się zaczynamy kłócić w domu. I zaczyna być też bardzo dużo powodów do kłótni o dziecko, bo dziecko przestaje z nami współpracować, i my obok tych konfliktów, które już mieliśmy, zaczynamy mieć jeszcze konflikty o to, co zrobić z dzieckiem, które nie chce czegoś zrobić. W tym okresie, w którym dorosłym jest trudno, to czasami ten brak współpracy to jest sposób na to, żeby dorośli się zjednoczyli – „jednak zajęli się mną, a nie rozmawianiem o tym, co im tam między sobą nie wychodzi”. Czyli żeby trochę zmienili wektor swojej złości „z siebie nawzajem na mnie, bo ich to scala, a ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważne”. To jest takie rodzinne tło bardzo różnych, trudnych zachowań u dzieci. 

Ale może być też tak dlatego, że „jeśli oni się tak bardzo wciągnęli w te konflikty między sobą, to oni mogą się tak zachowywać, jakby mnie trochę tam nie było”. A to dla dzieci jest bardzo niebezpieczne. Natura tak zaprogramowała dzieci, żeby to było tak naprawdę ostateczne światło alarmowe – rodzic znika z horyzontu – nie dało się tak przeżyć na otwartej przestrzeni. Dzieci do dzisiaj mają tak, że mogą mieć takie momenty, w których szukają kontaktu z nami, upewniają się, że je widzimy, np. przywalając młodszemu bratu, robiąc coś bardzo trudnego, gdy jesteśmy zajęci.

 

MK: W jaki sposób kontekst rodzinny, np. młodsze rodzeństwo, będzie wpływał na bunt dwulatka?

 

KO: Nie ma na to reguły, bo rodzeństwo to nie zawsze znaczy to samo. Są takie rodzeństwa, które się sobą bardzo opiekują, jest w ogóle superłatwe to przejście od bycia jedynakiem do bycia starszym bratem czy siostrą. A są takie, w których ten okres jest bardzo burzliwy i wywołuje dużo trudnych emocji. Dwa lata to jest bardzo częsta różnica wieku między dziećmi dzisiaj. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem też trudna różnica wieku. Jak popatrzę na różnice wieku między dziećmi rodziców, którzy przychodzą na konsultacje w sprawie rodzeństwa, to powiedziałabym, że 90% z nich to są najczęściej właśnie różnice dwu-, trzyletnie. Łatwo sobie wyobrazić, że jak się rodziły te dzieci, to tam mogło być też bardzo trudno. Na przykład ktoś mówi: „Ta relacja zawsze była trudna” albo: „Zawsze była skomplikowana”. Oczywiście nie chodzi o to, żeby nie mieć dwuletniej różnicy wieku pomiędzy dziećmi. Sama mam dwa lata różnicy między moją trójką dzieci, więc zrobiłam to sobie i to zrobiłam dwa razy świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny (śmiech). Ta różnica ma swoje plusy, ale bardzo często po prostu w tym okresie nakłada się dwójka małych ludzi, którzy dużo potrzebują. Czyli taki dwulatek, który jeszcze nie do końca wie, czego potrzebuje i chce i bardzo mu się czasem miesza, a do tego właśnie taki niemowlak – a jak jeszcze nam się trafi wymagający, to tym bardziej. 

Podsumowując, gdy w naszym życiu rodzinnym dzieje się trudno albo np. nie tylko w rodzinnym tylko za drzwiami domu: bo ludzie chodzą w maseczkach, bo rodzic nie może wejść do przedszkola odebrać malucha, bo jest przekaz radiowy, który dzieci gdzieś tam wytrąca z równowagi. Muszę powiedzieć, że zeszły rok pod tym względem był rokiem takich bardzo przedłużonych faz dwulatkowych. Ja mam takie doświadczenie, nie wiem, czy ono się pokrywało wszystkim psychologom dziecięcym, ale ja to bardzo wyraźnie widziałam, że ktoś się zgłaszał pod koniec roku z czymś, co mu się zaczęło w marcu, kwietniu i tak trwało do końca roku. 

 

MK: Co jest najtrudniejsze dla rodziców w czasie buntu dwulatka? 

 

KO: Myślę sobie, że tu dwie rzeczy się nakładają. Jedna jest taka, że przyjmować odmowę jest w ogóle ludziom trudno. To taki mój prywatny wniosek. Nawet jak odmawiają nam dorośli ludzie, to bardzo często jest ogromnie trudno. Wiesz, po czym to poznać? Przykładowo niektórzy ludzie mówią, że nie potrafią odmawiać. Nie potrafią odmawiać, to znaczy nie chcą tych konsekwencji, które się wiążą z odmową, bo to bardzo rzadko jest w naszym dorosłym życiu tak, że mówię komuś: „Słuchaj, nie chcę tego robić” i ten ktoś mówi: „Spoko”. To bywa bardziej skomplikowane. Odmowa ze strony małego dziecka tak naprawdę też jest taką odmową. Ktoś, dla kogo ja bardzo dużo robię, bo jest ogromna nierównowaga pomiędzy tym, ile daję, a ile wynoszę z relacji z małym dzieckiem, ten ktoś zamiast przylgnąć, nagrodzić mnie tak, jak do tej pory, czyli dać mi właśnie ciepło, przywiązanie, miłość, przyjemność z tego, że jesteśmy razem, jeszcze do tego wszystkiego mówi po prostu „nie” i zaczyna krzyczeć. I to jest ten drugi powód, o którym myślałam – że opieka nad małymi dziećmi jest niesamowicie wykańczająca czasami, więc chcemy, żeby poszło łatwiej, bo opieka nie jest łatwa sama w sobie. I teraz jeśli to wszystko się wydłuża. Nie dość, że muszę pozbierać swoje małe skrzaty, to one jeszcze nie chcą się ubrać; nie dość, że muszę umyć dziecku zęby, a jestem po całym dniu, w którym masę rzeczy trzeba było zrobić, żeby ten dzień jakoś płynął, to jeszcze TO nam się dokłada na głowę. A do tego wszystkiego jest wieczór i będziemy rozmawiać o tym, że ta szczoteczka nie może tu stać. 

Trzeba też pamiętać o tym, że naprawdę niesamowicie samotnie wychowujemy dzisiaj dzieci. Bardzo często słyszę: „Mamy zero wsparcia”. Ktoś jest w pracy przez większość dnia, ktoś inny zostaje z dzieckiem albo z dziećmi i nie ma trzeciej osoby, która zrobi głupią herbatę, żeby wypił(a) ciepłą. Nie ma takiej osoby, która powie: „Wiesz co, dobra to ja tu kończę z tą zupą, a ty idź sobie poprzeklinać w łazience”. 

I to może samo w sobie być naprawdę przytłaczające.

 

MK: Pojawia się też taka kwestia, że często wraz z tą trudnością pojawiają się w tym wieku wyraźne preferencje jednego z rodziców. To jest coś, co ja obserwuję, konsultując w tematach snu, kiedy nawet dzieci, które do tej pory usypiane były np. na zmianę – raz z mamą, raz z tatą – zaczynają wyraźnie np. do wszystkich czynności pielęgnacyjnych, rytuałów i różnych innych rzeczy preferować wyłącznie jednego rodzica, a drugiego wysyłają do pokoju, nie pozwalają mu nawet uczestniczyć w tym rytuale.  Czy mogłabyś powiedzieć, z czego to może wynikać?

 

KO: Czasami lęk separacyjny ma to do siebie, że przychodzi falami i że to nie jest tylko jeden taki epizod. Obserwujemy takie epizody w różnych postaciach lęku separacyjnego u dzieci, który się zazwyczaj nasila wtedy, kiedy dziecko osiąga więcej niezależności i autonomii. Dlatego mamy fazę, kiedy dziecko zaczyna się oddalać. Często siedmio-, ośmiomiesięczne dzieci, które mają właśnie pierwsze takie swoje zachowanie: raczkowanie, pełzanie, uciekanie od rodzica, w tym samym czasie protestują, gdy opiekun wychodzi z pokoju i idzie się zamknąć do łazienki itd. Często jest to tak sprzężone, że maluch zaczyna chodzić, mija miesiąc, dwa i nie można się oddalić od niego, bo jest jeden wielki krzyk. I bardzo często to wraca w okresie właśnie dwulatkowym, kiedy dzieci robią się bardziej autonomiczne, niekoniecznie fizycznie, ale bardziej emocjonalnie. Lęk separacyjny w ogóle służy temu, żeby dzieci od nas nie uciekły za daleko, czyli jest takim sprawdzaniem – „Dobra, czy ja jeszcze jestem bezpieczny? Czy ja się przypadkiem nie oddaliłem za bardzo, nie poszedłem za daleko?”. Dlatego po tej fazie dwulatkowej często jest tak, że występuje spadek samodzielności u dzieci. Czyli tak jak dwulatek, dwuipółlatek często chce wszystko „śam” i po prostu „zostaw mnie”, tak potem bardzo często przychodzi taka faza, że „nogi mnie bolą, nie mogę włożyć buta”, „ja nie mogę jeść, musisz mnie nakarmić”. Często widzimy właśnie u trzylatków powrót do gniazda, właśnie dlatego, że ktoś sobie wyleciał za to gniazdo, był bardzo niezależny i potrzebuje się upewnić, że ma gdzie wracać, że „nie przegiąłem trochę z tymi swoimi zapędami”, „jest do kogo przyjść, ktoś może mi włożyć buty”, „jest bezpiecznie”.

 

MK: Nie używasz w ogóle sformułowania „bunt dwulatka” w czasie rozmowy, tylko mówisz o okresie dwulatkowym. Dlaczego?

 

KO: Trochę po to, żeby sobie pomóc. Pomóc w tym sensie, że jeśli nazywamy to buntem, to nastawiamy się na to, jak na bunt. Za tym, co mówimy, idzie cała gama tego, co czujemy. Czyli jeśli ja to nazywam buntem, jeśli ja o tym myślę w takiej formie walki, wojny, w takiej narracji wojennej, to trochę we mnie się pojawia takie poczucie, że to jest jakaś gra sił, jakaś próba, kto tu wygra. I gdy będę w takich sytuacjach, prawdopodobnie zamiast sprawdzić, o co chodzi i czy ja na pewno chcę się upierać przy swoim, to ja już nawet nie będę tego sprawdzać, tylko będę szła za tym: „No jak to, o co mu chodzi? Chodzi mu o to, żeby zrobić mi na złość”. Jak mam poczucie, że ktoś chce mi zrobić na złość, to ostatnią rzeczą, którą w sobie znajdę, jest jakaś cierpliwość i empatia, raczej mi się uruchomi frustracja i poczucie niesprawiedliwości: „Zaraz, o co chodzi, robiłam ci zupę pół godziny, teraz już nie chcesz?”. Więc mam takie wrażenie, że jak mówimy sobie w kółko, powtarzamy „bunt”, „bunt”, „bunt” to w naszej głowie zaczyna szumieć „bunt”, odbija się echem: „Buntujesz się? Ktoś tu cię zaraz z funkcji generała obali”. A to nie tak. Dzieci nie robią tego naprawdę z czystą intencją: „Ja sprawię, żeby ich życie było trudne”. Ewolucja w życiu by tego nie wymyśliła w ten sposób, bo byśmy się nie chcieli opiekować tymi małymi gnomami, a one nie potrafią jeszcze zdobyć pożywienia, więc to kompletnie nie po to. 

Dzieci często są przytłoczone tym, jak wyeskalowała sytuacja – „Ja chciałem tylko batona, a tu leżę na podłodze w sklepie, nie wiem, o co chodzi”. Takie chwilowe fazy, na przykład rozkładania się na podłodze w jakimś markecie i „niech wszyscy patrzą, jak mnie nie wychowano”. Tutaj oczywiście żartuję sobie, ale to tak mamy w głowie, że zaraz wszyscy na nas wsiądą. Często mówię ludziom dorosłym, żeby sobie pomyśleli, czy nie mieli kiedyś takiej kłótni, zwłaszcza ze swoim partnerem, w której wiedzieli, że gadają kompletnie bez sensu, ale kontynuowali, bo nie potrafili przestać. Małe dzieci też mogą tak mieć: nie wiedzą, jak wybrnąć.

 

MK: Chciałabym, żebyśmy zaopiekowały się jeszcze emocjami tych rodziców, którzy to czytają i sobie myślą: „Ale jaki bunt dwulatka? Nic o tym nie wiem. Moje dziecko tego chyba nie przechodziło. Czy słusznie, czy też dobrze, czy niedobrze, czy powinnam się martwić?”, bo rodzice co do zasady potrafią się martwić wszystkim; tym, że jest dobrze i tym, że jest niedobrze. 

 

KO: Jeśli mamy w domu tak, że wolno się z kimś nie zgadzać, czyli nie mamy takiego domu, w którym wszyscy muszą stać na baczność, to ja bym zostawiła sprawy swojemu biegowi. Poczekała spokojnie, czy ta faza się pojawi, czy też nie. Tak naprawdę jej celem jest to, żeby dziecko potrafiło odmówić. Więc jeśli w domu nie mamy tak, że zgadzamy się kompletnie na wszystko, poświęcamy 100% czasu, a potem sobie myślimy: „No chodzą po mnie, jak po wycieraczce”, czyli nie mamy takiej sytuacji, w której kompletnie ignorujemy swoje własne granice i swoje własne potrzeby  – zawsze lecę, rzucam to co robię, majtki w kostkach i wybiegam z łazienki, rzucam się Rejtanem, żeby tutaj zapobiec atakowi złości – to bym powiedziała, że mamy prawdopodobnie normalne warunki do rozwoju. Czyli takie, w których jeśli ma ta faza przyjść, to przyjdzie. Czasami jest tak, że ta czterolatkowa, która jest potem, jest trochę bardziej intensywna, jeśli nie było tej dwulatkowej. Ale to znowu nie jest coś, co da się wywołać. Nie da się jej wyłączyć ani włączyć. Druga sytuacja może być taka, że to się nie pojawi, dlatego że zostało bardzo skutecznie stłumione np. karami, grożeniem, mówieniem komuś: „Jak nie zrobisz XYZ, to nie pójdziesz”, „wróć, jak się uspokoisz”, i to się dzieje za każdym razem. Wtedy może być tak, że rzeczywiście w pewnym momencie nie będziemy widzieć różnych zachowań, ale też nie rozwiną się wtedy kompetencje, które byśmy chcieli, żeby dziecko miało na swoje własne, późniejsze życie społeczne.

 

MK: Opowiedz jeszcze na koniec, podsumowując, po co właśnie ten tak zwany bunt dwulatka. O jakich kompetencjach społecznych mówi? Dlaczego jest ważne to, co się pojawia? Skoro się pojawia i to powszechnie, to prawdopodobnie pełni bardzo ważną funkcję w rozwoju. 

 

KO: Jak sobie zadamy pytanie: jakie miałby mieć kompetencje kilkulatek?, to my byśmy chcieli, żeby potrafił odmawiać. To jest w ogóle jedna z ważniejszych kompetencji, jakby pomyśleć o bezpieczeństwie, o byciu niewykorzystywanym w relacjach, czyli o tym, o co też się rodzice potrafią martwić – że ktoś komuś wszystko oddaje i zapomina o sobie.

Chcemy, żeby dziecko to umiało, tylko niekoniecznie chcemy, żeby ćwiczyło na nas. To mocno limituje to, gdzie ono może ćwiczyć. Nawet, jak chodzi do żłobka czy przedszkola, to jest wśród obcych ludzi i tam jest większa szansa, że „ktoś mnie wystawi za drzwi, już po mnie nie wróci, bo mnie nie zna ten opiekun, nauczyciel”, więc trochę bezpieczniej jest to ćwiczyć w domu. To jest też taki etap, który służy temu, żeby rozpoznawać konsekwencje i poznawać różne scenariusze. To, że się prosi o coś i się to dostaje, a czasem się tego nie dostaje, i co wtedy z tym można zrobić. W ogóle uczymy się o złości, o tym, czy jak ja się złoszczę, to mam się sobą zaopiekować i jakoś sobie pomóc, czy mam sobie jeszcze dołożyć zruganie: „o co ci chodzi, z czego robisz problem?”. To są te słowa, które słyszymy w złości od innych ludzi, kiedy się złościmy, gdy jesteśmy bardzo mali. To są często słowa, które potem zabieramy ze sobą w dorosłe życie. Tacy dorośli, jak coś schrzanią, jak coś im nie wyjdzie, to zamiast poszukać: „Co ja mogę teraz zrobić dla siebie, dla innych, jak ja mogę to naprawić?”, to wchodzą w taki tryb: „Ale jestem beznadziejny rodzic, ale jestem beznadziejny partner, w ogóle nie nadaję się do niczego, ja tu nic nie potrafię”. Albo jeśli mamy coś trudnego, co nam się wydarzy, to sobie dajemy po łapach, czyli mówimy: „O co ci chodzi?! Weź się w garść. Jedziemy!”. Ten okres przedszkolny ogółem, kiedy dzieci się najintensywniej uczą tego, jak sobie radzić z emocjami własnymi i innych ludzi, na przykład opiekunów, jest ogromnie ważny dla samoregulacji jako takiej. O tym trzeba pamiętać. Wziąć poprawkę na to, że jak patrzymy na to, co się dzieje teraz, to jest to taka jedna wielka lekcja złości, frustracji, rozczarowania, którą kiedyś musimy przejść. Tak czy inaczej.

 

MK: Jak sobie radzić z dwulatkiem – ten temat Karla niejednokrotnie porusza na swoich szkoleniach w Parentflixie.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

sylwetka rozmówcy wywiadu w tekście

 

Dr Jagoda Sikora jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

 

Jagoda o sobie

Jestem psychologiem dziecięcym w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej dzieci i młodzieży, doktorem psychologii i facylitatorem metody Self-Reg. Moje naukowe zainteresowania koncentrują się w około macierzyństwa i psychologii rozwojowej. Uwielbiam swoją pracę i z chęcią wspieram dzieci i rodziców w radzeniu sobie z wyzwaniami, które stają na ich drodze. Szczególnie bliski jest mi temat regulacji emocji. Posiadam doświadczenie w pracy klinicznej, które zdobywałam i ciągle zdobywam pracując z dziećmi i młodzieżą między innymi w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka na licznych oddziałach somatycznych oraz w innych placówkach wsparcia ambulatoryjnego  i dziennego. Pracuje również na Uniwersytecie Śląskim w Instytucie Psychologii na stanowisku adiunkta oraz prowadzę szkolenia dla specjalistów i rodziców. Przeprowadziłam ponad 1000 godzin szkoleń i zajęć dydaktycznych.

Ukończyłam dwa poziomy szkolenia certyfikacyjnego z podejścia Self-Reg (metody samoregulacji), studium terapii dzieci i młodzieży oraz kurs podstawowy podejścia skoncentrowanego na rozwiązaniach TSR. Odbyłam liczne szkolenia z zakresie pracy interwencyjnej i diagnostycznej z dziećmi i młodzieżą.  W 2020 redagowałam merytorycznie książkę Agnieszki Stążki-Gawrysiak „Self-regulation. Szkolne wyzwania” wydaną przez Znak oraz rozpoczęłam działalność psychoedukacyjną w przestrzeni internetu. Prywatnie jestem żoną jednego męża i mamą trójki chłopców, którzy stale motywują mnie do rozwoju.

Magdalena Komsta: Czym w ogóle jest Self-reg i co tak naprawdę znaczy ten termin? 

Jagoda Sikora: Jest to metoda samoregulacji, bo Self-reg to jest po prostu skrót od Self-regulation, czyli z angielskiego: termin oznaczający „samoregulację”. Spodziewam się, że zaraz możesz mi zadać pytanie – co to jest samoregulacja. Samoregulacja jest taką umiejętnością, dzięki której rozpoznajemy nasze sygnały stresu, rozpoznajemy rzeczy, które nas stresują, podnoszą nam napięcie i staramy się działać adekwatnie. Możemy mówić o pewnej świadomej samoregulacji, czyli właśnie pochylaniu się nad naszymi sygnałami stresu i stresorami, ale możemy też mówić o pewnych mechanizmach mniej świadomych, które również stosujemy. 

MK: Zawsze przychodzi mi do głowy takie pytanie: jak się ma samoregulacja do samokontroli? Bo te terminy wydają się być podobne.

JS: Stuart Shanker, czyli twórca metody Self-reg, zebrał te wszystkie definicje samoregulacji i starał się popatrzeć na nie z różnych perspektyw i okazało się, że jest bodajże 440 definicji samoregulacji, które są w różny sposób opisywane. Tak jak powiedziałaś, samoregulacja i samokontrola to nie są te same mechanizmy. Jeżeli miałabym wytłumaczyć, czym się różni samoregulacja od samokontroli (a nawet w podręcznikach z psychologii rozwojowej często mamy te terminy stosowane zamiennie, co tak naprawdę jest błędem), to samokontrola jest takim mechanizmem hamowania. Ja tę metaforę hamowania bardzo lubię, bo ona przypomina nam też, jak funkcjonujemy w ramach emocji, i jeżeli miałabym porównać właśnie emocje do na przykład jazdy autostradą, to powiedziałabym, że często potrafimy rozwinąć bardzo, bardzo dużą prędkość, a samokontrola będzie takim ostrym hamowaniem. Nic się z naszym samochodem nie stanie, jeżeli będziemy ostro hamować raz na jakiś czas, bo na przykład nagle coś nam wyskoczy i musimy zareagować. Ale jeżeli hamujemy w ten sposób bardzo często, rozpędzamy się do 180 km/h i co trzy, cztery kilometry hamujemy do zera, no to nie dojedziemy do domu, a zetrzemy już pewnie klocki hamulcowe (i jeszcze inne rzeczy, o których nie mam pojęcia, a które są w naszym samochodzie). Podobnie jest z emocjami. Jeżeli ciągle hamujemy nasze reakcje emocjonalne, cały czas podejmujemy właśnie takie próby ich stłumienia, nie zastanawiamy się nad tym, co czujemy, to dochodzimy czasami do takiego kresu i wtedy nam się „ulewa” emocjonalnie i na przykład krzyczymy, jest nam bardzo trudno, wpadamy do czarnej dziury napięcia.

Jeśli do jazdy samochodem porównalibyśmy również samoregulację, to będzie to taka umiejętność, która polega na spoglądaniu na kontrolki, które są w samochodzie, taka uważność na to, co się dzieje dookoła. Czyli – nie będziemy tylko jechać te 180 km/h, nie patrząc na to, co się w ogóle dzieje, tylko będziemy na bieżąco reagować na sytuacje na drodze, na sytuacje, które dzieją się w nas, gdy coś jest dla nas trudne i nie będziemy tym samym często dopuszczać do takiego gwałtownego hamowania. 

MK: Te dwa terminy – samokontrola i samoregulacja emocjonalna – mogą się teraz bardzo fajnie łączyć w kontekście postanowień noworocznych, bo mam poczucie, że my często, gdy  myślimy na przykład „nie będę jadła tyle słodyczy” albo „nie będę krzyczeć na moje dzieci”, myślimy właśnie o samokontroli – powstrzymam się od jedzenia wieczorem tych słodyczy, powstrzymam się od krzyczenia na moje dzieci. Dlaczego zatem warto się uczyć samoregulacji, a niej samokontroli, tego powstrzymywania się od słodyczy czy krzyczenia „siłą woli”? 

JS: Metafora diety, o której powiedziałaś w kontekście samokontroli, jest bardzo trafna, bo jeżeli założę, że odchudzam się od pierwszego stycznia i chcę się na koniec miesiąca zobaczyć w sukience w rozmiarze 38 (co w mojej sytuacji jest troszkę abstrakcyjne), kupię sobie wtedy nową sukienkę, a teraz będę się odchudzała, to wybieram jakąś ekstra dietę, na przykład „kawa i kapusta”. Pierwszego dnia wcinam kapustę, zapijam kawą, trzymam się mojej wizji, że będę mieć sukienkę w rozmiarze 38. Drugiego dnia też mam ciągle wizję tej sukienki. Trzeciego dnia nie jest mi łatwo, ale ciągle się trzymam. Czwartego dnia przechodzę koło piekarni, gdzie pachnie mi świeżutki chlebek. Najprawdopodobniej wezmę na miejscu bochenek. I to się stanie dlatego, że w sytuacji wysokiego napięcia, kiedy ciągle hamujemy i hamujemy, tracimy niejako pełen dostęp do naszej kory nowej, a w niej są przecież wszystkie zaawansowane funkcje, takie jak myślenie abstrakcyjne czy myślenie logiczne. No i ja w końcu będę w takim napięciu, w kontekście tego głodu, który będę odczuwała, że nie będę już myślała abstrakcyjnie o tej sukience 38, tylko wejdę w klimat „muszę zjeść, bo moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone”. I to samo stanie się właśnie, jeżeli porównamy to do naszych emocji. Dlatego myślę, że trzymanie się samokontroli tutaj może nas troszkę zwieść na manowce. I dlatego warto się uczyć samoregulacji, bo to samo można uzyskać, nawet tę dietę, regulując się – uważnie przyglądając się moim potrzebom, patrząc na moje zapotrzebowanie na białka, tłuszcze, węglowodany, rozbijając posiłki na 4 czy 5 w ciągu dnia. Czyli ja mogę ten sam efekt uzyskać, regulując pewne moje potrzeby, a nie działając tylko na zasadzie hamulca i powstrzymywania się przed zrobieniem czegoś. Podobnie jest też z emocjami (ze złością na przykład) – ciągłe powstrzymywanie się i hamowanie nie wpływają na nas dobrze. 

MK: Na czym konkretnie polega metoda Self-reg? 

JS: Metoda Self-reg to jest pięć kroków. Pięć kroków, które mają nas prowadzić właśnie do pogłębienia wiedzy o sobie, o innych. 

Pierwszy z nich to jest rozpoznawanie sygnałów stresu, sygnałów rosnącego napięcia. Czyli patrząc na te ciastka, o których wspomniałaś wcześniej, będę szukała w ciągu dnia sygnałów, które informują mnie o tym, że na przykład jestem głodna, że jakieś moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone – będę szukała sygnałów, które informują mnie o tym, że rośnie mi napięcie. To będzie taki pierwszy element: rozpoznawanie sygnałów stresu. Ten pierwszy krok jest według mnie również bardzo przydatny w kontekście dzieci. Patrzymy na zachowanie dziecka przez pryzmat stresu i tego, że zachowanie jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, a pod spodem jest cała góra różnych sytuacji trudnych i różnych stresorów. 

MK: Powiedziałaś o tym pierwszym kroku z pięciu, a co jest po tym, jak przyjrzymy się już tym sygnałom stresu, zachowaniom – czyli jaki jest krok drugi? 

JS: Mamy zachowanie, które jest wierzchołkiem góry lodowej i potem nurkujemy i szukamy stresorów, czyli szukamy różnych takich sytuacji, różnych takich elementów, które generują to napięcie. A szukamy w pięciu obszarach. Na przykład stresorem biologicznym jest głód. 

MK: Myślę sobie też o pragnieniu, bo mam poczucie, że często dzieci nie mówią, że chce im się pić, a potem się okazuje, że jednak chciało im się pić i dlatego nietypowo się zachowywały. 

JS: Tak, dokładnie. Wśród tych stresorów biologicznych jest również sen. Nie tylko za mała jego ilość, ale też na przykład sen zły jakościowo. Tych stresorów biologicznych jest całkiem sporo. 

Dalej mamy obszar emocji, czyli różne sytuacje, które dla dziecka są na przykład nowe, trudne. Pojawia się jakaś zazdrość, jakaś rywalizacja, coś nowego i to też mogą być stresory dla dziecka. 

Potem mamy obszar poznawczy. Tych stresorów tu jest również bardzo dużo, bo to są te stresory związane z edukacją, z uczeniem się, z samooceną. Czyli te wszystkie stresory związane z myśleniem, to są wszystkie stresory, które mogą podnosić napięcie dziecku, czyli na przykład jakaś nowość – „jest mi trudno się do jakiejś sytuacji przystosować; ja nie rozumiem”. 

Gdy wsiadłam pierwszy raz do samochodu z automatyczną skrzynią biegów, to dla mnie to był właśnie stresor poznawczy, bo moja ręka szła w prawo, noga w lewo i kompletnie nie wiedziałam, jak mam tym jechać. Mimo że wszyscy mnie zapewniali, że to jest takie proste i od razu się przestawię. 

Potem mamy jeszcze obszar społeczny, czyli obszar relacji. Istnieje wiele stresorów, które nas w relacjach z innymi ludźmi potrafią mocno wyprowadzić z równowagi. Dla wielu dzieci są one jednak czasami takie nieoczywiste. Mam wrażenie, że dla dorosłych one są bardziej dostępne, ale dla dzieci pewne relacje mogą być bardzo trudne.

I ostatni obszar, w którym szukamy tych stresorów, to obszar prospołeczny, czyli obszar takich stresorów, które nie w bezpośredni sposób dotyczą dziecka, ale jednak podnoszą mu poziom napięcia. Na przykład dziecko pięcioletnie obejrzy Wiadomości czy Fakty w TVN-nie, gdzie będzie ukazany obraz wojny. Ono to zobaczy i chociaż ta wojna nie będzie dotyczyła jego bezpośrednio, to obraz, który widziało, bardzo mocno je dotknie i będzie ono odczuwało napięcie z tytułu tego niezrozumienia i tej trudnej sytuacji, którą obserwowało. 

 

 

MK: Czyli najpierw się przyglądamy tym sygnałom stresu, które się pojawiły, czasami trochę retrospektywnie, patrząc, co się działo przed tym, jak pojawił się wybuch. Później zastanawiamy się nad tymi stresorami w pięciu różnych obszarach. Jaki jest krok trzeci Self-Regu? 

JS: Krok trzeci to tak naprawdę redukcja napięcia. Najpierw mamy sygnał, potem nurkujemy, szukamy stresorów i jak już wiemy, co jest dla nas tym stresorem, to szukamy strategii, które pomogą nam ten stres zredukować. Część z tych strategii może polegać na profilaktyce, czyli tak jak mówiłyśmy już o głodzie, o pragnieniu. Często jest tak, że nawet gdy zaspokoimy daną potrzebę, to jednak trochę trwa, zanim nam napięcie odpuści. Ja mam postanowienie numer jeden – nigdy nie wracać głodna do domu, do dzieci, na przykład z pracy, bo wiem, że jestem wtedy w dużym napięciu i nawet jak coś na szybko zjem, to trochę czasu upłynie, zanim się ureguluję. Moim elementem redukcji napięcia, które generuje głód, jest zjedzenie nawet małego posiłku, zanim wrócę do domu i wejdę w okno tego całego szaleństwa. 

Tych sposobów na redukcję jest bardzo wiele, bo tak naprawdę bardzo różne są stresory. Będziemy więc starać się znaleźć indywidualne stresory danego dziecka, danej osoby i wymyślić strategie, które pomogą zredukować napięcie, które dane stresory generują. Myślę, że to szumnie brzmi – strategia redukcji napięcia – ale czasem to są zupełnie drobne rzeczy, które możemy zrealizować w ciągu dosłownie kilku minut. Jak na przykład ustawienie przypomnienia w telefonie, żeby pić więcej wody, albo zastanowienie nad tym, czy jestem głodna. Czasami mam tak (w takim pędzie jak coś robię), że nawet nie pamiętam, ile herbat wypiłam, czy coś zjadłam, i orientuję się, dopiero gdy widzę, że kubek jest pusty.

I tu chodzi właśnie o to zatrzymywanie się i sprawdzenie czasami, czy ja zjadłam, czy wypiłam. Często to nie muszą być bardzo wielkie strategie, typu – muszę na 40 minut gdzieś wyjść, żeby się zredukować, chociaż nie ukrywam, że to by mi pomogło. Czasem to są drobne rzeczy. Na przykład zamknięcie się w ciemnej łazience – taka mała kabina sensoryczna, w której odcinamy się od bodźców i odpoczywam przez dwie minuty. Czasem to jest bardzo wiele małych reduktorów napięcia, dzięki którym staram się właśnie obniżyć moje napięcie.

MK: Znam osoby, które – by zredukować napięcie – śpiewają sobie pieśni religijne. Wielu ludziom pomaga ruch, taniec, nawet z dzieckiem. Myślę też, że wielu z nas jest niestety skażonych takim zniekształceniem myślenia, które nazywa się „wszystko albo nic”. Czyli – ja to się odstresuję tylko wtedy, gdy pojadę do SPA na trzy dni bez dzieci. A ponieważ to się zdarzy najwcześniej za rok czy nawet kilka lat, to właściwie ja nic teraz nie mogę zrobić. A tak nie jest. Wiem, że dla wielu osób sposobem na redukcję stresora biologicznego, jakim jest hałas, jest noszenie stoperów. Przy stoperach czy słuchawkach wygłuszających nadal słychać dzieci i to nie jest tak, że jesteśmy zupełnie odcięci od bodźców. Ale hałasy słyszymy co najmniej kilkanaście decybeli ciszej i to robi ogromną różnicę niektórym mózgom.

JS: Myślę, że te strategie – tak jak powiedziałaś – to właśnie te krótkie, wyrywane różne chwile. Ale też korzystanie z automatyzacji. To jest bardzo fajne, że możemy korzystać z aplikacji, z przypomnień, zegarów, z różnych takich rzeczy, które zdejmują z naszego mózgu konieczność pamiętania na przykład o tym piciu wody. Jest teraz mnóstwo aplikacji na telefon, które same będą przypominać, żeby się napić, i warto zdjąć z siebie obowiązek pamiętania o swoich potrzebach jako kolejne zadanie z listy do wypełnienia i właśnie posłużyć się tą automatyzacją. 

MK: Mamy redukcję. To był krok numer trzy. Co dzieje się potem

JS: Krok czwarty, czyli kształtowanie samoświadomości. To jest taki krok, który tak naprawdę to zaczęliśmy robić już w kroku pierwszym. Kiedy pochylamy się nad sygnałami stresu, to to już pogłębia naszą samoświadomość, bo skanujemy ciało, zastanawiamy się nad tym, gdzie czujemy napięcie, albo patrzymy na nasze dziecko przez te self-regowe okulary i szukamy. Krok czwarty jest zatem takim krokiem, w którym na przykład możemy zastanowić tak na spokojnie nad tym, co się wydarzyło – jaki był ten wierzchołek góry lodowej, jakie stresory się pojawiły i jakie strategie redukcji napięcia zadziałały.

To jest też taki bardzo, bardzo silny zwrot w kierunku uważności. Twórca Self-regu Stuart Schenker zachęca do tego, żeby praktykować uważność i ćwiczyć ją w codziennym życiu. Właściwie to jest coś, o czym zaczęłyśmy już mówić przy redukcji napięcia, bo to monitorowanie (czy ja piłam, czy jadłam) to już jest taki zwrot w tamtą stronę. Gdyby chcieć tak bardzo uprościć (a nie jestem ekspertem od uważności), to Self-reg zaczerpnął z uważności właśnie to, żeby robić krótkie ćwiczenia. I tutaj to jedzenie, o którym mówiłyśmy, jest dla mnie na to bardzo dobrym przykładem. 

Jemy bardzo szybko i czasami nawet nie wiemy, ile zjedliśmy, czy było dobre, czy było ciepłe, czy zimne. Czasami robimy jedynie „wsad jedzeniowy”. Byleby zaspokoić poziom cukru. A w ramach ćwiczenia uważności możemy na przykład zjeść posiłek i zastanowić się nad tym, czy nam to smakowało, jaka była tego konsystencja, jaki był zapach; możemy wypić kawę i pomyśleć o tym, czy nam się jej zapach jakoś kojarzy.

W tym kroku chodzi o to, żeby się zatrzymać nawet trzy razy w ciągu dnia, chociaż na minutę, ale się zatrzymać na jakiejś jednej czynności, którą robimy. To, co już też powiedziałyśmy – my bardzo dużo rzeczy robimy, nasz mózg jest bardzo mocno przeciążony ilością czynności, tym obciążeniem mentalnym, a w ramach kroku czwartego zatrzymujemy się na chwilę i zastanawiamy się: „Jak ja się teraz czuję? Co ja teraz robię?”. Czyli – myjąc naczynia, nie myślę o tym, jaką mam jeszcze listę zadań do wykonania, ale koncentruję się teraz na tym, jaka ciepła woda spływa mi na ręce. To się może wydawać trochę odjechane, ale jeżeli zaczniemy to praktykować, to nagle możemy odkryć całkiem ciekawe rzeczy, które w nas się dzieją. Myślę, że to jest fajne i warto poszukać informacji, filmów na temat uważności – mindefullnes.

MK: A co jest numerem pięć?

JS: Numer pięć to jest akcja regeneracja. I o ile przy kroku trzecim mówiłyśmy o tym, żeby zredukować napięcie (czyli strzelamy w konkretne stresory, staramy się obniżyć napięcie), to w regeneracji staramy się bardziej naładować nasze baterie, niekoniecznie uderzając w konkretny stresor. Niektóre rzeczy zatem, które będziemy robić w kroku trzecim i które mają na celu zredukowanie napięcia, będą spójne z tymi z kroku piątego. Ale będą też takie czynności, takie aktywności, które niekoniecznie będą wymierzone w konkretne stresory, ale będą miały za zadanie doładować nam baterie. Na przykład, gdy mówimy o hałasie, to tutaj strategią redukcji będzie, powiedzmy, włożenie zatyczek, a strategią regeneracji może być puszczenie sobie jakiejś przyjemnej muzyki, żeby jeszcze bardziej doładować się pod takim względem sensorycznym.

MK: Zastanawiam się nad tym, jakie Ty jako ekspertka Self-Regu masz akcje regeneracje. Co robisz, żeby się zregenerować?

JS: Ja przede wszystkim staram się dużo spać. To nie jest do końca właściwie moja strategia redukcji napięcia, ale właśnie zadbanie o doładowanie moich baterii. Staram się sobie układać plan dnia i trzymać się go – na przykład wypić kawę w ulubionym kubku, bo wiem, że te 5 minut z tą kawą, kiedy nawet przez szybę nam nie świeci słońce, od razu sprawiają, że czuję się po prostu lepiej. Czasem nie mam możliwości uderzyć w konkretny stresor, bo mam trójkę dzieci i nie jestem w stanie tego ogarnąć. Ale czasami są takie sytuacje, kiedy staram się podnieść sobie poziom energii, doładować moje baterie i na przykład wyjść z tym kubkiem kawy, puścić sobie ulubioną piosenkę na YouTubie, zrobić cokolwiek, nawet małego, żeby nie dopuścić do rozładowania całkowitego baterii.

Warto sobie zrobić listę regeneracji, czyli tego, co mnie regeneruje. Bo tak jak mówiłaś, czasami sięgamy i mówimy: „Ach, mogę jechać na Bahamy. Tam na pewno się zregeneruje”. Ale jest bardzo dużo małych sposobów na to, żeby doładować własne akumulatory, tylko trzeba trochę poszukać, bo każdy z nas ma różne sposoby na regenerację. 

Zastanawiam się, w kontekście tego, co powiedziałeś, na ile taki stały kontakt z Internetem i mediami społecznościowymi może nam pomóc lub zaszkodzić. Czy czytanie tych informacji zdrowotnych o pandemii nie jest czynnikiem, który nam szybciej rozładowuje baterię?

MK: Często, gdy myślimy o regeneracji, to myślimy o strategiach związanych z umysłem i nauką, czytaniem, oglądaniem. Czasem chyba za mało jednak robimy dla ciała, dla rozładowania napięcia, które gromadzi się w mięśniach. Czy te pięć kroków wykonuje się zawsze w tej samej kolejności?

JS: Generalnie one są ułożone w taki sposób, żeby właśnie pochylić się nad sygnałami stresu, potem poszukać stresorów i je zredukować. Ale często jest tak, że żeby dostrzec, że dziecko nie robi mi na złość, potrzebuję się najpierw zregenerować i trochę odpocząć, żeby w ogóle móc o tym myśleć w ten sposób.

Najlepiej zacząć od samoregulacji rodzica, dlatego że ona mocno wpływa na to, jak funkcjonują dzieci, czyli – jak ja jestem zestresowana i napięta, nawet gdy przykleję na moją buzię piękny uśmiech i powiem: „Jestem taka zregenerowana”, to moje dzieci od razu będą wyczuwały moje napięcie, będzie działał rezonans limbiczny, czyli ten mechanizm, poprzez który dzieci właśnie w taki nieświadomy sposób wyczuwają napięcie, zwłaszcza w relacjach z bliskimi.

MK: A gdybyś miała tak na zakończenie naszej rozmowy powiedzieć o tym, jakie jest najważniejsze przesłanie nauki samoregulacji, to co by to było?

JS: Byłoby to chyba to, że bardzo ważne jest, żeby ubrać self-regowe okulary łagodności i popatrzeć na siebie i na dziecko właśnie przez pryzmat tego, że bardzo wiele zachowań wynika z tego, że towarzyszy nam wysokie napięcie, że jest nam trudno. 

Jeszcze jeden element, o którym bardzo chciałam powiedzieć, to to, że w samoregulacji nie ma gotowców. To może wydawać się trudne, że mamy różne sygnały, różne stresory, ale to jest dla mnie ogromna wartość. Nie ma jasnych protokołów, gdzie możemy odhaczyć, że tak i tak zrobimy i to zadziała. I to jest z jednej strony trudne, ale to jest ogromna wartość, że właśnie nie ma gotowców. Warto pochylić się nad samym sobą, nad konkretnym dzieckiem i poszukać, pozastanawiać się nad tym, co zabiera nam energię, a co podnosi napięcie, co stresuje, a co ładuje nasze baterie.

MK: I właśnie w tej fascynującej drodze przez naukę samoregulacji będziesz towarzyszyć nam w Klubie online dla rodziców!

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Rytuał czytania przed snem – o czym warto pamiętać?

Rytuał czytania przed snem – o czym warto pamiętać?

Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem Trefl

Gdybym miała – na bazie doświadczenia zawodowego – określić, co poza nocnymi pobudkami jest najtrudniejsze w okołonocnych zmaganiach, powiedziałabym, że wieczory. Kładzenie dzieci do łóżek, przypominające walkę z ośmiornicami. Maluchy z oczami na zapałkach, dzielnie walczące, żeby przypadkiem nie odpocząć. Prośby, groźby, przekupstwa, rezygnacja. Wielu młodych agentów biega do ostatniej chwili, gdy wyładują im się baterie. I wtedy zaczyna się życie…  no chyba, że sami po drodze padniemy, usypiając maluchy (znam takich, którzy potrafią zasnąć przed dzieckiem w jego łóżku ;)).

Ależ to irytujące! Przecież o 18 już słaniało się na nogach. Dlaczego toczy wojnę o 20, zamiast wreszcie się położyć, po co się złości, zamiast wyciszać?! To wydaje się pozbawione sensu, a w wieczornym zmęczeniu nie jest trudno pomyśleć po raz kolejny „on robi mi to na złość!”. Prawda leży jednak gdzieś indziej. Trywialne, ale dzieci są po prostu… dziećmi.

Fragmentem mózgu, który dojrzewa najwolniej, aż do wczesnej dorosłości (sic!), jest grzbietowo-boczna kora przedczołowa. Odpowiada ona za tworzenie planów, podejmowanie decyzji, orientację w czasie, elastyczność na zmiany oraz kontrolę impulsów i emocji. Jeśli kiedyś JAKIMŚ CUDEM spędziliście pół nocy na oglądaniu nowego sezonu serialu, choć dobrze zdawaliście sobie sprawę, że to nie jest dobry moment na bycie wrakiem kolejnego poranka – tak, to właśnie tamten fragment kory mózgowej sobie odpuścił. Łatwo o to po caaaałym dniu. Silna wola jest jak mięsień – męczy się w ciągu dnia. Dlatego rano szykujemy sobie zdrowe śniadanie, a wieczorem opychamy się chipsami, obiecując sobie, że ZACZNĘ OD JUTRA. I zaczynamy, dopóki silna wolna się nam nie wyczerpie (u mnie to często okolice 13.00).

Wracając do dzieci: nie powinno nas dziwić, że mimo chęci współpracy małoletniemu znacznie trudniej niż dorosłemu zarządzać swoim czasem, emocjami i zasobami energetycznymi. Nie możemy oczekiwać, że zaplanuje z uśmiechem na ustach rytuał wieczorny, z pieśnią na cześć matki na ustach, będąc niewzruszonym wobec pokus w stylu: „tata wrócił późno, pobawmy się”, „woda z wanny jest taka pyszna, będę ją pił aż braknie”, „te auta serio teraz mnie interesują najbardziej”, „nie zrobiłam jeszcze dziś 10 000 kroków, czuję przemożną potrzebę biegania nago po mieszkaniu o 21”.

Nie oznacza to, że czas zakopać się pod kołdrą, opłakując stracone kolejne kilkanaście lat życia. Kolejnym krokiem po uświadomieniu sobie, że dzieci mają niedojrzałe mózgi, jest pogodzenie się z tym, że to MY, dorośli jesteśmy ich zewnętrzną korą przedczołową. I powoli nauczymy je planowania, organizacji, orientacji w czasie i kontroli impulsów. Ba, możemy je nawet nauczyć, że posiadanie rytuału wieczornego jest jedną z najlepszych inwestycji w zapobieganie nie tylko zaburzeniom snu, ale i innym trudnościom w zakresie zdrowia psychicznego.

I teraz wchodzę JA, cała na biało i mówię: pouczmy Wasze dzieci razem. Z kolekcją książek, które współtworzyłam – Dobranoc, Trefliki na noc (Wydawnictwo Trefl).

Tak wchodzę, na bogato, z całą kolekcją!

O historii powstania tej kolekcji opowiadałam TUTAJ. W skrócie: kolekcja Dobranoc, Trefliki na noc została stworzona nie tylko, by pomóc Wam zamienić wieczór w czas dobrej zabawy ze szczęśliwym zakończeniem. Ma za zadanie wspierać Was w kształtowaniu zdrowych nawyków przedsennych oraz ułatwić tworzenie Waszym dzieciom pozytywnych skojarzeń z zasypianiem.

Kolekcję kupisz TUTAJ

Większość osób, która ma pierwszy kontakt z kolekcją, mówi „Rany, ileż ten rytuał ma części!”. Uspokajam: rytuał nie musi składać się z absolutnie wszystkich punktów. Można dowolnie żonglować liczbą i kolejnością czynności.

  1. Oglądanie bajki
  2. Porządkowanie zabawek
  3. Przygotowanie pokoju do snu
  4. Kolacja
  5. Kąpiel
  6. Mycie zębów
  7. Zakładanie piżamy
  8. Wieczorne wygibasy
  9. Czytanie książeczki
  10. Rozmowa
  11. Przytulanie
  12. Kołysanka
  13. Gaszenie światła
  14. Sen

Zachęcam jednak, żeby już niemal od niemowlęctwa próbować wplatać w wieczory papierowe książki. Dlaczego tak upieram się przy książkach? Bo to jeden z tych elementów rytuału, który nie wymaga od nas kontaktu z ekranami. Jeden z tych, który rozwija mnóstwo kompetencji i umacnia więź. Jeden z tych, które możemy wykonywać przy punktowym świetle, niezaburzającym produkcji melatoniny. Rytuały, ich długość i zawartość zmienia się z wiekiem, ale czytanie lub słuchanie książek przed snem może z nami zostać aż do śmierci.

O czym warto pamiętać, wprowadzając czytanie / słuchanie książek do rytuału wieczornego dziecka?
  • Możesz zacząć już od noworodka, ba, nawet jeszcze w ciąży, czytając do brzucha. Maluch to słyszy i pozna głos rodzica po porodzie.
  • Tak, to przenudne, ale wiele dzieci uwielbia czytanie w kółko tej samej książki. Trochę jak w Rejsie, najbardziej lubimy to, co już znamy. Słuchanie znanych już historii daje nam poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo umożliwia zaśnięcie. Win – win (poza spadkiem dopaminy w mózgu rodzica, który czyta daną pozycja po raz trzysta siedemdziesiąty drugi).

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Trzylatek utrzymuje uwagę przeciętnie na max. 8 minut. Roczniak – o połowę krócej. Między – nomen omen – bajki należy włożyć te fantazje z czasów ciążowych, jak to dziecię lat półtora przytula się do nas, zastyga w ciszy, bezruchu i zachwycie, a my lecimy z 20-minutowym opisem przyrody z Nad Niemnem. Dlatego warto wybierać książki: a) krótkie; b) uwzględniające ruch (pokaż, dotknij, udawaj niedźwiedzia etc.). Niektórzy są w stanie skoncentrować się na słuchaniu, będąc w ruchu. Nie zniechęcajmy się! W kolekcji Dobranoc, Trefliki na noc wzięłyśmy to pod uwagę, i podrzuciłyśmy pomysły na zabawy uwzględniające ruch, stymulację zmysłu równowagi i czucia głębokiego.

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Dzieci poniżej 18 miesięcy są najczęściej żywiej zainteresowane mamlaniem stron niż ich oglądaniem. I to nie znaczy, że nasza latorośl wyrośnie na analfabetę, niedoceniającego korzyści z czytelnictwa. Kontakt z książką, nawet krótki, nawet dosłownie organoleptyczny też tworzy podwalinę pod dobre nawyki. Pozwólcie dzieciom mamlać książki, a doczekacie chęci pooglądania, a potem poczytania ich.

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Nie mam na ten temat badań, ale jestem przekonana, że dla wielu osób słuchanie historii w formie audiobooka jest znacznie bardziej wyciszającym zajęciem niż samodzielne czytanie dokładnie tej samej książki. Widzę tu jakieś podobieństwo do wmontowanej w nasze mózgi preferencji do słuchania opowieści wieczorami, przy ognisku, jeszcze z czasów sprzed druku.

Książkę z audiobookiem kupisz TUTAJ

  • Jeśli czytanie zupełnie Wam nie podchodzi, wybierzcie inne elementy rytuału – byle bez ekranów elektronicznych na minimum godzinę przed snem. A do książek wróćcie po kilku miesiącach. Czasem różnica w podejściu dziecka do wieczornej lektury jest przeogromna!

Gdybyście na Święta potrzebowali podpowiedzieć Mikołajowi, gdzie szukać mądrych, bliskościowych książek dla dzieci od 18 miesięcy do 7 lat, to dajcie mu namiar na Wydawnictwo Trefl i współtworzoną przeze mnie kolekcję Dobranoc, Trefliki na noc.

Nie mogę Wam obiecać, że już pierwszego wieczoru, przy pierwszym kontakcie z kolekcją Wasze dzieci zasną godzinę wcześniej niż zwykle. Inwestycja w rytuał wieczorny jest długoterminowa, ale o wysokiej stopie zwrotu. Żadna ze mnie doradczyni finansowa, ale na inwestowaniu w relacje, zdrowie i sen trochę się znam. Więc rekomenduję całym sercem.

Książki ze współtworzonej przeze mnie kolekcji Dobranoc, Trefliki na noc kupisz TUTAJ.

Wpis zawiera linki afiliacyjne – jeśli z nich skorzystasz, kupując produkty, nie zapłacisz więcej, a właściciel sklepu podzieli się ze mną drobną częścią swojego zysku. Będzie to dla mnie również znak, że ufasz moim rekomendacjom.

 

Dziecko dwujęzyczne – wywiad z logopedą Katarzyną Czyżycką

Dziecko dwujęzyczne – wywiad z logopedą Katarzyną Czyżycką

 

Zerknięcie w statystyki uświadomiło mi, że wśród Czytelników bloga jest sporo rodziców mieszkających w innych niż Polska krajach. Poza tym niejednokrotnie na fanpage’u zauważyłam komentarze od rodziców (z nietypowo brzmiącymi nazwiskami), wychowujących dzieci w ojczystym kraju z obcokrajowcem. Dlatego postanowiłam pochylić się nad zagadnieniem dwujęzyczności i poprosiłam o rozmowę jedną z najlepszych ekspertek w tej dziedzinie.

Katarzyna Czyżycka jest logopedą, pracuje jako terapeuta z dziećmi od ponad 10 lat. Jest autorką serii ośmiu książek dla małych dzieci o przygodach Pumy PiMi, poświęconych nauce czytania według metody symultaniczno-sekwencyjnej.

Od 2012 roku pracuje jako logopeda dzieci dwujęzycznych oraz nauczyciel języka polskiego jako drugiego. Jest terapeutą dzieci niemówiących, dzieci z każdym opóźnieniem w rozwoju mowy niezależnie od przyczyny tego opóźnienia, dzieci z wadami wymowy. Współpracuje z logopedami z całego świata po to, by jeszcze lepiej poznać drugi język dziecka. Pomaga dzieciakom myśleć i mówić po polsku. Jest autorką portalu CentrumGloska.pl

 

Magdalena Komsta: Jakie są plusy wielojęzyczności?

Katarzyna Czyżycka: Większość dzieci dwujęzycznych ma większe predyspozycje do tego, żeby stać się przede wszystkim osobami bardziej kreatywnymi. Dziecko dwujęzyczne może mieć większą możliwość wyrażenia swoich uczuć dlatego, że dysponuje większym zasobem słów. Wielojęzyczność opóźnia pojawienie się chorób neurodegeneracyjnych. Poprawia szybkość uczenia się i myślenie przyczynowo-skutkowe. Ale wychowanie w dwujęzyczności wymaga od rodziców wytrwałości, samozaparcia i energii.

MK: Czy to prawda, że dzieci dwujęzyczne zaczynają mówić później?

KC: Nie. Mit się wziął z lat 60. XX wieku. Po raz pierwszy zaczęto badać dzieci dwujęzyczne w Stanach Zjednoczonych w dzielnicy meksykańskiej. Były to dzieci imigrantów, którzy całymi dniami pracowali w fabrykach –  wskutek czego te dzieciaki wychowywały się na ulicy. Nikt z nimi nie rozmawiał, nie stymulował rozwoju mowy – i ta mowa faktycznie rozwijała się później niż przeciętnie. Działo się tak z powodu środowiska, w którym wyrastały, a nie z samej dwujęzyczności. Najnowsze badania wskazują na to, że dzieci wielojęzyczne nie mają opóźnień w rozwoju mowy.

MK: Jak w takim razie wygląda rozwój mowy dzieci dwujęzycznych? Czy dwa języki rozwijają się równolegle ze sobą? Czy są w jakiś sposób wymieszane?

KC: Każde dziecko w pewnym momencie swojego życia zaczyna głużyć – to re wszystkie słynne agrhh. Potem gaworzy, czyli powtarza sylaby mamamama, babababa. I to robi każde dziecko z wyjątkiem dzieci głuchych, które nie gaworzą. Na pierwsze urodziny powinniśmy usłyszeć 3 słowa. Chodzi o 3 słowa niezależnie od języka, czyli jeżeli dziecko jest anglo- i polskojęzyczne, to szukamy w sumie 3 słów z obu języków: może być jedno słowo polskie i  dwa słowa angielskie. Mają to być 3 słowa, które są zrozumiałe dla osób bliskich dziecku, na przykład mamy, taty czy niani. W wieku 2 lat dziecko dwujęzyczne składa pierwsze proste zdania. Takie zdanie to jest na przykład Mama am. Do drugiego roku życia rozwój mowy wygląda tak samo, jak u dziecko jednojęzycznego. Różnica jest taka, że języki mogą się mieszać ze sobą. Natomiast później następuje wyraźniejszy przyrost słownictwa w jednym z języków.

MK: W którym?

KC: Najczęściej w tym, którego dziecko ma więcej. Bywają takie sytuacje, że maluch jest w przedszkolu angielskim 3 godziny dziennie, a z polskojęzyczną mamą 8 godzin dziennie. I mimo to dziecko będzie miało większy zasób słownictwa angielskiego, bo wyrazy w języku angielskim są krótsze niż w polskim. Z językiem niemieckim będzie odwrotnie, bo ma z kolei dłuższe wyrazy niż polski. Niemal nigdy nie jest natomiast tak, że przyrost słownictwa jest taki sam w obu językach. Prawie zawsze któryś język wyprzedza drugi i tak się dzieje tak naprawdę aż do końca życia osoby dwujęzycznej. Jest bardzo mało osób, które są w tak zwanej dwujęzyczności zrównoważonej pod kątem leksykalnym – czyli, że mają taki sam zasób słownictwa w obu językach. Tu, gdzie jest więcej bodźców językowych, ten język rozwija się szybciej.

MK: Kiedy dziecko powinno przestać w jednym zdaniu mieszać słowa z jednego języka ze słowami z drugiego?

KC: Tutaj trzeba odróżnić dwa pojęcia. Mieszanie i przełączanie. Dziecko całe życie ma prawo mieszać języki, czyli mówić dwa wyrazy w różnych językach w jednym zdaniu, jeśli rozmawia z osobą, która zna oba te języki. Natomiast jeżeli chodzi o przełączanie kodu, to ok. 4 r.ż. powinna nastąpić świadomość, że jeżeli babcia nie mówi po angielsku, to dziecko musi do niej mówić po polsku. Może wtrącać pojedyncze słowa np. po angielsku, jeśli nie zna ich po polsku, ale generalnie starać się mówić w języku znanym osobie, z którą rozmawia.

MK: Interesuje mnie nauka czytania i pisania. Czy powinna iść ona równolegle w obu językach?

KC: Uważam, że są dwie drogi. Pierwsza to nauka równolegle, w obu językach. Druga opcja jest taka, że język mniejszościowy (czyli np. polski, jeśli rodzice mieszkają zagranicą) w tym wypadku powinien iść pierwszy, a potem język kraju. Nigdy odwrotnie. Dlaczego? To jest dość proste. Dziecko uczy się np. po angielsku czytać w przedszkolu. Po ok. 10-12 miesiącach nauki, powinno czytać całkiem płynnie czytać fajne teksty. Wyobraźmy sobie, że to dziecko teraz, w tym momencie, kiedy czyta świetnie teksty tak jak koledzy, ma zacząć się uczyć od zera czytać po polsku. I to infantylne teksty w stylu Ala ma kota. Nie ma motywacji, bo po angielsku już śmiga. Jeśli to zrobimy odwrotnie, czyli w wieku 6 lat płynnie czyta po polsku, ale dopiero się uczy po angielsku to uczy się równo z kolegami. Jest na tej samej pozycji.

MK: Czy warto jest, mieszkając za granicą, mówić do dziecka w języku ojczystym? Czy warto jest mówić do dziecka w języku polskim, jeżeli na przykład tata dziecka jest Niemcem, mieszkamy w Niemczech, dziecko chodzi do niemieckiego żłobka, przedszkola, mama też zna niemiecki. Czy ona w ogóle powinna ten język polski wprowadzać? Jeżeli tak, to kiedy?

KC: Mówić po polsku, od początku. Emocje zwykle najłatwiej wyraża się w ojczystym języku. Żeby zbudować dobrą relację z dzieckiem, powinniśmy mówić do dziecka tym językiem, w którym czujemy się w stu procentach swobodnie. Znakomita większość z nas swobodnie czuje się tylko i wyłącznie w języku ojczystym, chyba że rodzic też jest osobą dwujęzyczną. Wtedy może wybrać, w jakim języku mu łatwiej. Ja jestem za tym, żeby mówić po polsku. Poza tym, język rozwija nam mózg.

MK: Jak wspierać naukę języka polskiego jeżeli mieszka się poza Polską? Poza mówieniem do dziecka w języku polskim. Czy są jakieś sposoby, jakieś techniki, jakieś strategie? Czy na coś powinniśmy specjalnie zwrócić uwagę?

KC: Pamiętajmy o tym, że języka uczymy się tylko i wyłącznie wtedy ,kiedy jest nam on użyteczny. To znaczy, że nie wystarczy do dziecka mówić. Trzeba z dzieckiem rozmawiać w tym języku. Nawet z takim maluszkiem, któremu mówimy zwykłe aghh i czekamy na jego odpowiedź. Potem, kiedy dziecko podrośnie, warto poszukać w swojej okolicy innych osób, które mówią po polsku. Tutaj świetnie sprawdzają się przedszkola i szkoły polonijne, te sobotnie. Ja wiem, że wielu rodzicom trudno jest wstawać w soboty i wozić dzieci. Ale pamiętajmy o tym, że dobrze jest przyswajać język od wielu osób, a taka szkoła polonijna to nie tylko nauczyciele, ale też inne dzieci, które też będą mówiły po polsku. Fajnie jest wysyłać dzieci na kolonie do Polski.

MK: A co z książkami i bajkami, wykorzystywaniem multimediów? Wiem, że logopedzi nie są specjalnymi przyjaciółmi multimediów.

KC: Ja też nie jestem. Jeśli chodzi o książki, to oczywiście tak. Na początku opowiadajmy co się dzieje na obrazkach, a potem dopiero czytajmy. Mediów elektronicznych unikajmy co najmniej do 2 roku życia. Możemy stosować od 4-5 roku życia i to towarzysząc dziecku, opowiadając mu, co się dzieje na ekranie.

MK: Jeśli rodzina na stałe przeprowadza się za granicę i dziecko ma tam pójść do żłobka czy przedszkola – czy rodzice powinni w jakiś sposób je przygotowywać?

KC: Wszystko zależy od tego, ile lat ma dziecko. Jeżeli dziecko jeszcze nie mówi nauczymy takiego malucha podstawowych słów typu pić, jeść, siusiu. To wystarczy na początek żeby  dziecko mogło komunikować podstawowe potrzeby i czuło tam bezpieczne. Natomiast jeżeli mówimy o dzieciach, które już mówią po polsku i dopiero wyjeżdżają, przygotujmy im specjalny zeszycik. W zeszyciku wklejamy zdjęcia albo obrazek na przykład sedesu z kupą i można to też podpisać w obcym języku. Dziecko idzie do przedszkola uzbrojone w taki zeszyt i kiedy potrzebuje, pokazuje pani, co się dzieje. Pani odczytuje głośno, dziecko uczy się i po jakimś czasie ten zeszyt przestaje być potrzebny. Pięciolatek po 6 miesiącach jest w stanie się skomunikować na dobrym poziomie.

MK: Porozmawiajmy o komunikacji między rodzicami. Jeżeli nie są tej samej narodowości, to w jakim języku powinni mówić do dziecka: własnym, czy takim, który rozumieją oboje rodziców?

KC: To metoda OPOL – one person, one language. Mama mówi po polsku, tata mówi po duńsku, mimo że ze sobą rozmawiają po angielsku. Dziecko angielskiego też się z czasem od nich nauczy. Kiedy dziecko jest starsze i we trójkę potrzebujemy coś przedyskutować, przechodzimy na wspólny język.

MK: Zastanawiam się, jak to jest kiedy na przykład nasze dziecko dobrze rozumie oba języki, ale konsekwentnie odpowiada tylko w jednym z nich. Czy w jakiś sposób rodzice powinni na przykład motywować do tego, żeby odpowiadało po polsku, czy powinni to zaakceptować?

KC: Najpierw warto, żeby rodzice zastanowili się, czy naprawdę konsekwentnie mówią do dziecka tylko po polsku. Jeśli nie, to warto jednak zacząć. Natomiast jeśli rzeczywiście mówią, ale dziecko nadal stale odpowiada np. po angielsku, to technika jest dość prosta – to parafrazowanie:

-Chcesz jabłko?

-Yes, i want an apple.

-Ok, dostaniesz jabłko.

Albo na przykład:

-Mama give me that red pencil.

-Dobrze, dam Ci  tę czerwoną kredkę.

Ważne jest to, że 66% dzieci, które właśnie tak się zachowują, ma dysleksję. I pod tym kątem warto te dzieci zdiagnozować. Czy dziecko nie ma problemu z przyswajaniem języka mniejszościowego: rozumie go, ale ponieważ jest trudniejszy, to nie używa w mowie.

MK: Jeśli jesteśmy już przy problemach z rozwojem mowy, to proszę powiedzieć , czy dzieci właśnie dwujęzyczne lub wychowywane w środowisku wielojęzycznym rzadziej mają problemy z rozwojem mowy?

KC: One są rzadziej diagnozowane. Panuje ten mit wielojęzyczności jako przyczyny opóźnienia mowy. Dziecko nie mówi do 4 roku życia? Aaa, bo jest dwujęzyczne. Dziecko nie rozumie w 3 roku życia? Aaaa, bo jest dwujęzyczne. Nie mówi w jednym z języków? Aaaa, bo jest dwujęzyczne i najpierw musi sobie poukładać. I tak dalej, i tak dalej. To nie jest prawda! Jeżeli chodzi o same zaburzenia językowe, to jest dokładnie taki sam procent co u dzieci jednojęzycznych.

MK: Gdzie można szukać pomocy z problemami z rozwojem mowy, jeżeli nie mieszka się w Polsce?

KC: Najpierw do pediatry – ale bywa z nimi różnie. W Anglii na przykład do 4 roku życia praktycznie nie diagnozuje się u dzieci problemów językowych, a to błąd. W przypadku dzieci dwujęzycznych najlepiej szukać pomocy u psychologów i logopedów, którzy pracują stale z dzieciakami dwujęzycznymi. To nie musi być osoba, która pracuje w języku polskim. To może być równie dobrze ktoś, kto pracuje załóżmy po niemiecku i arabsku. Specjalista będzie wiedział, jak sprawdzić rozumienie języka i jak dalej poprowadzić dziecko.

MK: Czy w przypadku dzieci z trudnościami rozwojowymi albo językowymi, na przykład ze spektrum autyzmu albo z dysleksją, powinniśmy unikać dwujęzyczności?

KC: Warto, żeby każdy z rodziców mówił w swoim języku. Natomiast musimy mieć świadomość tego, że to dziecko będzie mówiło prawdopodobnie tylko w jednym języku i to w większościowym, o ile w ogóle będzie mówiło, jeśli mówimy o autyzmie. Ale będzie rozumiało mniejszościowy, czyli na przykład polski, jeśli mieszkamy w Anglii – i to też jest ważne. Dysleksja przeszkadza w uczeniu się kolejnych języków, już tak szkolnie, i tutaj nie warto się spieszyć ani naciskać. Żeby dziecko nie było ciągle sfrustrowane, że nie jest w stanie się nauczyć języka obcego.

MK: Czy może Pani polecić jakieś książki na temat dwujęzyczności, w których warto szukać dalszych informacji?

KC: Dla rodziców jest świetny poradnik Barbary Zurer Pearson „Jak wychować dwujęzyczne dziecko”. Jeśli mówimy o terapeutach, to osobiście uwielbiam czytać książki Janette Paradis oraz prof. Henrietty Langdon, która jest sama dwujęzyczna.

MK: Bardzo dziękuję za rozmowę!

Chcesz otrzymywać darmowe treści o wielojęzyczności? Dołącz do newslettera przygotowanego przez Annę Demirel:

Jak sobie radzić z krytyką, gdy jesteś rodzicem?

Jak sobie radzić z krytyką, gdy jesteś rodzicem?

Gdy zostajemy rodzicami, często zaczynamy zderzać się z krytyką naszych decyzji. Okazuje się, że negatywnie ocenić można w rodzicielstwie absolutnie wszystko: krótkie karmienie piersią, długie karmienie piersią, spanie z dzieckiem w jednym łóżku, spanie dziecka w osobnym pokoju, używanie smoczka, nieużywanie smoczka, noszenie w chuście, karmienie papkami, rozszerzanie diety metodą BLW… i mogłabym tak jeszcze długo.

Im bardziej niepopularne od głównego nurtu rodzicielskiego są nasze decyzje, tym większe prawdopodobieństwo, że niektórym się to nie spodoba. W naszym społeczeństwie nadal pokutuje wiele mitów dotyczących potrzeb i zachowań małych dzieci. Zwykle łatwiej złapać dystans wobec krytyki wypowiadanej przez obcych. Ale gdy krytykujące osoby są nam bliskie, trudno nam poradzić sobie z ocenami, które słyszymy.

Ugruntuj się

Warto czytać  wiarygodne źródła informacji na rodzicielskie tematy: o chustonoszeniu, karmieniu piersią, żywieniu dzieci, wychowaniu bez kar i nagród itd. Im więcej wiesz na temat wspierania rozwoju dziecka, tym trudniej zasiać w Tobie ziarno niepewności.

Jeśli jesteś specjalistką na przykład z zakresu podatków, to nawet gdyby teściowa trzy razy dziennie mówiła Ci o tym, że źle prowadzisz księgę przychodów i rozchodów, nawet na moment nie zachwiałaby Twoją pewnością siebie w tym temacie. W końcu to Ty studiowałaś rachunkowość przez wiele lat, to Ty wypełniłaś już tysiące rubryczek w programach do rozliczeń podatkowych, to Ty jesteś doceniana przez pracodawców i w końcu to do Ciebie Urząd Skarbowy nie miał dotychczas zastrzeżeń.

Podobnie jest z rodzicielstwem: gdy rozumiemy pewne mechanizmy stojące za rozwojem dziecka, informacje jakoby noszenie niemowlaka na rękach je psuło wlatują nam jednym uchem, a wylatują drugim. Rozumiemy, że osobie, która wypowiada takie sądy, brakuje aktualnej wiedzy. Nie każdy zna się na podatkach i nie każdy zna na psychologii dziecięcej – choć domorosłych ekspertów w tej dziedzinie mamy zwykle wokół bez liku 😉

Jeśli słyszycie od przedstawiciela ochrony zdrowia komentarz niezgodny z aktualną wiedzą (np. o karmieniu piersią) lub wykraczający poza jego kompetencje (np. że nie powinniście spać z dwulatkiem w łóżku), warto zaprotestować. Odwołać się do zaleceń ze strony Ministra Zdrowia. Skierować rozmowę na temat, z którym przyszliśmy do gabinetu. Zgłosić skargę do kierownika przychodni lub szpitala, do izby lekarskiej, rzecznika praw pacjenta. Jeśli kładziemy uszy po sobie i nic z tym nie robimy, nic się nie zmienia. Pisałam już o tym kiedyś TUTAJ.

Aby nie czuć się samotnym, warto brać udział w spotkaniach z ludźmi, którzy mają podobny światopogląd. Własna wioska, grupa wsparcia, krąg kobiet – nazwa nie jest istotna, ważni są ludzie. Na szczęście mamy internet i jeśli takich spotkań w okolicy nie ma, możemy uczestniczyć w dyskusjach w internetowych grupach (zapraszam DO SWOJEJ GRUPY). Można też założyć własną lokalną grupę wsparcia (wiem, bo sama to zrobiłam).

W psychologii mówi się o społecznym dowodzie słuszności. Jesteśmy jako gatunek tak skonstruowani, że w sytuacji braku pewności co do wyboru, za prawidłowe wyjście uznajemy to, co robi większość ludzi. Rozmowy z innymi rodzicami, którzy przeżywają podobne dylematy oraz radości co my, daje niesamowite poczucie wspólnoty i zabiera poczucie osamotnienia (a jeśli to tylko ja śpię z dzieckiem, karmię dwulatka, nie wypłakuję niemowlaka…?).

Przyjrzyj się, od kogo i dlaczego płynie krytyka

Po drugie, warto się przyjrzeć osobom, które komentują nasze decyzje. Czy ludzie, którzy krytykują Cię za spanie z dzieckiem, wychowanie w duchu RB, karmienie piersią itd. mają ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat? Może bezmyślnie powtarzają zalecenia sprzed 30 lat, bo nie wiedzą, że poziom wiedzy o opiece nad dzieckiem od tamtej pory NIECO się zmienił?

Niektórzy rodzice dzielą się więc z bliskimi swoją wiedzą lub podsuwają artykuły na temat rodzicielstwa, laktacji, żywienia, potrzeb dzieci, psychologii, zdrowia.

Niejednokrotnie warto wysłuchać komunikatu i zastanowić się, o jakich potrzebach tej osoby nam on mówi. Jaka potrzeba stoi za słowami, które słyszysz? Jakie emocje? Ktoś się martwi? A może potrzebuje być wziętym pod uwagę? 

„Słuchaj mamo, dziękuję Ci, że troszczysz się o nas. Wiem, że kiedy ty rodziłaś dzieci, to były takie zalecenia, żeby nie karmić dłużej niż pół roku, bo pokarm staje się niewartościowy i dziecku będzie lepiej w żłobku, jak będzie umiało pić z butelki. Ta wiedza się zmieniła. Teraz promuje się karmienie tak długo, jak dziecko i mama chcą, a Twój wnuk nie wygląda na zainteresowanego odstawieniem się”.

Są jednak osoby, czasem bardzo bliskie, które nie są zainteresowane poszerzaniem swojej wiedzy. Ich opinie bazują na ich własnych przekonaniach, że dzieci są takie, życie jest takie, trzeba XYZ, żeby wychować dziecko… Słyszysz krytykę i próby spokojnego wyjaśnienia powodów jakiejkolwiek Twojej decyzji rodzicielskiej spełzają na niczym.

Nie masz obowiązku tłumaczyć innym ludziom ze swoich wyborów. Z żadnych.

Warto wtedy chronić granice swoje oraz swojego dziecka. Nie pozwalać na drążenie tematu. Niektórzy używają sformułowań: “Och, pomyślę o tym”, albo zupełnie wprost:

“Dziękuję, radzimy sobie”

“Wiem, co robię”

“Decyzję podjęliśmy z lekarzem, jest świadoma, dzięki za zainteresowanie”

“Taką podjęłam decyzję”

“Dziękuję za zainteresowanie, ale to jest temat, którego ja już nie chcę rozwijać”.

Czasami metodą zdartej płyty. Czasami fizycznie kończąc spotkanie i wychodząc. W kółko, i w kółko, i jeszcze raz.

Wpadamy czasem w taką pułapkę myślenia, że jeśli wyłożymy wystarczająco przekonujące argumenty, odwołując się do badań naukowych, zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia i doniesień z zakresu neuropsychologii, to inni zrozumieją i przestaną nas krytykować. Tymczasem często to jest po prostu rozmowa z dwóch różnych poziomów – nazwijmy je „racjonalnym” i „emocjonalnym”. Dla osoby, która wypowiada się z pozycji swoich przeżyć i potrzeb, dostarczenie logicznych argumentów nie jest istotne. One nie wpływają na jej postrzeganie rzeczywistości.

Bywa, że jest to związane z jej własnymi doświadczeniami z dzieciństwa i tym, jak ją traktowano. Jeśli wychowywała się w jakimś konkretnym przekonaniu dotyczącym tego, jakie są dzieci i jakie mają potrzeby, jaka jest rola ojca, a jaka matki itd., to bez świadomej pracy trudno może być wyjść z tych myślowych kolein.

Czasem nasze macierzyństwo i ojcostwo uświadamia naszym rodzicom, że to, jak oni się nami opiekowali mogłoby wyglądać inaczej. Że ulegli sugestiom swojej rodziny czy personelu medycznego, mimo że w głębi duszy czuli, że to do nich nie pasuje. Że pewne ich plany nigdy się nie zrealizowały. Że na przykład Twoja mama chciała karmić dłużej, ale zepsuto jej laktację zanim jeszcze wyszła z porodówki – i do tej pory jakoś sobie tego nie poukładała. Widok Ciebie karmiącej bez problemów i na żądanie, może wywoływać w niej trudne emocje, których źródła po tych kilkudziesięciu latach może nie być łatwo odnaleźć. Napięcie znajduje ujście w komentarzu skierowanym do Ciebie – ale to nie jest o Tobie, tylko o niej. Nie jest łatwo poukładać sobie w głowie, że kiedyś robiliśmy najlepiej, jak mogliśmy, z tą wiedzą i wsparciem, które wówczas mieliśmy, jeśli teraz wiadomo, że praktyki z lat 80. XX wieku na przykład dotyczące odpieluchowania mają długofalowe negatywne skutki dla pokolenia 30- i 40-latek.

A jeśli krytykuje mnie mój partner lub partnerka?

Jeśli osobą, która Cię nie wspiera w Twoich rodzicielskich priorytetach, jest Twój partner lub partnerka, warto szczerze o tym porozmawiać.  Co jest w tej sytuacji dla niego/ dla niej trudne? Czego się obawia? Jakie ma oczekiwania, wyobrażenia, potrzeby w związku lub rodzinie? Czy na pewno chodzi o karmienie, noszenie, niewymierzanie kar?

Czasem jest jakaś presja ze strony rodziny naszego partnera, o której nam nie mówi, a trudno mu poradzić sobie z konfliktem lojalności. Czasem sam potrzebuje wsparcia, by poukładać sobie własną historię rodzinną, przekonania, które wyniósł z domu, które wówczas pomagały mu sobie radzić, a teraz są już niewspierające. Jeśli trudno dojść do porozumienia, można skorzystać z pomocy profesjonalisty, na przykład psychoterapeuty rodzinnego.

Wielu psychologów się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że mówienie przez rodziców jednym głosem we wszystkich tematach jest przereklamowane. Nie jest możliwe, żeby – nawet z najlepiej dobraną do nas osobą – zgadzać się we wszystkich kwestiach w 100%. Jeśli udajemy przed dziećmi, że tak jest, w mig wyczuwają brak autentyczności. Nie musimy się we wszystkim ze sobą zgadzać, nawet jeśli dotyczy to naszych wspólnych dzieci.

Warto pamiętać, że to każdy sam odpowiada za to, jaką relację buduje z dzieckiem. To nie Ty jesteś odpowiedzialna/y za to, jaką relację z dzieckiem będzie miał drugi rodzic. Możesz podsuwać mądre lektury (tutaj znajdziesz inspiracje dotyczące książek o Rodzicielstwie Bliskości) i inspirować własnym przykładem. Ale nie masz realnej mocy zmieniania innych ludzi, nawet tych najbliższych. Szukanie wsparcia poza własnym domem, pokazywanie swoją postawą, że to, co robisz, ma sens oraz obrona siebie i dziecka przed raniącymi komunikatami – to rzeczy, na które masz wpływ i na których warto się skupić.

Trzymam mocno kciuki!

 

Jesteś na urlopie macierzyńskim? Zastanawiasz się, co dalej? Zamów książkę Karli Orban: