Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

Bunt dwulatka – fakt czy mit? Wywiad z mgr Karlą Orban

 

Karla jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Na zakończenie cyklu rozmów z Ekspertami Parentflixa, o bunt dwulatka zapytałam Karlę Orban – psychologa, trenerkę empatycznej komunikacji, superwizorkę placówek edukacyjnych. Od 2008 roku wspiera rodziny, nauczycieli i specjalistów pracujących z dziećmi. Jest autorką cyklu webinarów dla rodziców Codziennik Rodzica oraz redaktorką Kwartalnika Laktacyjnego, w którym pisze o psychologii i rodzicielstwie. Szkoli się w podejściu systemowym i interwencji kryzysowej (jest członkiem ICISF w trakcie procesu certyfikacji). W jej pracy bliskie jest jej Porozumienie Bez Przemocy oraz teoria więzi. Zdobywała doświadczenie zawodowe w szkołach, przedszkolach, ośrodku dla rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, a także w Dolnośląskim Centrum Onkologii. W ramach swojej prywatnej praktyki przyjmuje ponad 700 rodzin rocznie.

W Parentflixie opowiada o codziennym życiu i relacjach w rodzinie. Skupia się na komunikacji z małymi dziećmi do 6 roku życia, ich emocjach i wyzwaniach. Porusza tematy związane z relacją między dorosłymi: partnerami i członkami rodziny. Będzie także mówić o seksualności, tej dziecięcej i tej w związku, z perspektywy spotkania emocji i ciała.

 

Magdalena Komsta: Sformułowanie “bunt dwulatka” weszło na stałe do słownika. Skąd się ono wzięło? 

 

Karla Orban: Tak naprawdę z tego, że zachowanie dziecka zaczyna przypominać bunt. Tutaj oczywiście pewnie nie mówię do rodziców hajnidów, ale często jest tak, że ktoś miał bardzo współpracujące i podążające dziecko, które w zasadzie na wszystko, co proponował rodzic, odpowiadało: „Tak”.  Natomiast około drugiego roku życia przychodzi taki moment, kiedy to wszystko się zmienia, i nagle się okazuje, że: „nie ten kubek”, „nie, ta koszulka nie może być”, „ja nie chcę tego, co mi przygotowaliście na obiad”, „ale zaraz, moment, jak zabieracie talerz, to ja jednak chcę”. Rodzice często mówią o tym jako o buncie, bo mają takie poczucie, że powody złości są dla nich trudne do zrozumienia. Mogą być trywialne i takie, które wczoraj w ogóle nie były problemem, więc rodzice mają czasami poczucie, że “nie” jest mówione “dla zasady”. Stąd popularność tego określenia. My nie mówimy o tym jako o buncie, ale rozumiem, że to, co widzą rodzice, przypomina im sprzeciw bez wyraźnej przyczyny.

 

MK: Myślę, że dla rodziców dzieci w tym okresie dwulatkowym jedną z najtrudniejszych rzeczy jest takie niezdecydowanie. To, że dziecko czegoś chce, a potem tego nie chce, ale jak chcemy mu zabrać, to stwierdzi, że jednak „zje już te ziemniaki”. I wydaje się, jakby te nastroje dziecka były też zmienne. Dlaczego tak się w ogóle dzieje?

 

KO: Przede wszystkim musimy pamiętać, że dwulatki to są bardzo, bardzo małe dzieci. To, co się wiąże z tym byciem małym, to jest to, że układ nerwowy jest tak naprawdę dalej w powijakach. Zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje samoregulacyjne, czyli właśnie o to, żeby sobie radzić z napięciem, z nadmiarem stresorów. 

Gwałtowność pewnych nastrojów może wynikać z tego, że układ nerwowy sprawia, że malucha bardzo łatwo jest wytrącić z równowagi, czyli drobny bodziec może “wykoleić” cały system i ta zmienność nastrojów może się pojawić z minuty na minutę. Ale też tak naprawdę mózg bardzo intensywnie się przebudowuje. Jak sobie popatrzymy na to, czego uczą się dwulatki, to zobaczymy, że uczą się całej masy rzeczy; od tego, żeby lepiej mówić, do tego, żeby lepiej koordynować (lepiej i więcej rzeczy mogą zrobić, potrafią zbudować nagle wieżę, potrafią ułożyć puzzle, których niedawno nie umiały ułożyć itd.). I wszystkie umiejętności, które nabywają, to jest jednocześnie przebudowa układu nerwowego. Jak się układ nerwowy przebudowuje, to jest łatwo o to, żeby każda kolejna rzecz dołożyła się do tego nadmiaru pracy, która w nim jest, i to sprawia, że mamy dziecko, które jest bardzo niestabilne emocjonalnie. 

Jeśli chodzi o tę fazę „chcę i nie chcę”, to dziecko uczy się sprawczości, czyli tego, że ono zauważa, że jak o coś poprosi, to się dzieją różne rzeczy. I dziecko eksperymentuje z tą sprawczością. „A co się stanie, jak ja powiem, że chcę więcej, na przykład grzanek w zupie, dadzą? Dają mi więcej grzanek. Ale moment, ja wcale nie chciałem mieć ich dużo. Efekt mnie zdziwił. Zrobiłem to tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jak ja poproszę. I stało się. Dosypała mi, wow!”. Pomyślcie sobie, jakie to są cudy: „Ja coś mówię, a ten wielki człowiek to robi”, to jest niesamowite. I nawet jeśli to było coś, co działo się od urodzenia dziecka, to ono dopiero teraz zaczyna to rozumieć i świadomie na to patrzeć. Natomiast skutki mogą być nie takie, jak dziecko sobie wyobrażało, czyli właśnie „ktoś mi dodał kanapkę, a ja wcale nie chciałem kanapki, ja tylko chciałem powiedzieć, być widzianym, słyszanym, mieć jakąś prośbę zrealizowaną”. Gdy ta kanapka ląduje na talerzu, dziecko mówi „nie chcę”, ale jak rodzice ją zabierają, to zaraz, to jest inna sytuacja, której nie dziecko nie przewidziało wcześniej mentalnie. Gdy jesteśmy bardzo, bardzo mali, tu mówimy o okresie niemowlęcym, to nie mamy do czynienia z odmową jako taką – wcale. Jeśli ktoś mówi: „Nie możesz mieć mojego telefonu” i daje dziecku maskotkę, niemowlę czuje się z tym dobrze, to nie ma żadnej złości, nie ma emocji, które trzeba w sobie skontenerować i jakoś się nimi zająć. Sytuacja jest prosta: „Miałem jedną rzecz, teraz mam drugą, w sumie też okej”. Ale jak dziecko myśli: „Chcę telefon, a nie jakiegoś tam misia, ktoś mi zabiera!”, to nagle jednak pojawia się taki temat, jak odmowa, z którym trzeba nauczyć się sobie radzić. W tym, z perspektywy dziecka, może być logika – dzieci tak naprawdę bardzo często są obecne w tym momencie TU i TERAZ, to jest taka perspektywa pięciu sekund i nie łączą sobie tego, że ktoś im zabiera, z tym, że one przed chwilą tego nie chciały. Jest dużo takiego niezdecydowania.

 

MK: Myślę, że trudność dla rodziców polega w tym momencie na tym, że bardzo trudno nie mieć w głowie takiego wewnętrznego dialogu, podszeptu pod tytułem: „On mi to robi na złość. On mnie chce wykończyć. To jest niemożliwe, żeby chciał, a później nie chciał, a później płakał, że mu zabrałam”. 

 

KO: Jeśli mamy kogoś takiego, kto się nie jest w stanie zdecydować, czy chce, czy nie chce, czasem dobrze jest tę decyzję podjąć za niego. Czyli jeśli ktoś np. mówi „zabierz to, nie chcę tego”, ja mu to zabieram, a on krzyczy dalej, to powinna być moja decyzja jako osoby dorosłej: „Dobra, wiesz co? Słuchaj, to chyba nie chodzi o tę zupę. Zabieram tę zupę, dobra?” i ja ją po prostu odnoszę. Dlaczego? Bo jak dziecko jest w stanie silnego pobudzenia, w jaki wpada dwulatek, czyli on po prostu sam nie wie, czego potrzebuje, to im dłużej ta sytuacja trwa, tym bardziej ona się robi obciążająca. Tam jest ciężar decyzji. Czyli trzeba zdecydować, co z tym zrobić. Dwulatek może nie być w stanie zdecydować. I wtedy to dorosły przejmuje tę sytuację i mówi „Dobra, koniec”. To pozwala dziecku zdjąć tę decyzję z głowy. Dlatego w trakcie “szamotaniny”, czasami dobrze jest powiedzieć: „Słuchaj, okej. Wiesz co? Przerwa, zróbmy sobie przerwę. Weźmy tę zupę na bok. Chodź, może spróbujemy pójść na kanapę, możemy na chwilę wyjść z kuchni”, możemy zacząć robić inne rzeczy spoza tej sytuacji, bo nie uda nam się uzyskać takiego poziomu, w którym dziecko się świadomie zdecyduje. Te wszystkie sytuacje są po to, żeby nauczyć się podejmować decyzje. Trzyipółlatek zazwyczaj już ma tak, że jak się go zapytać: „Chcesz więcej?, a on powie: „Tak”, to jemu rzeczywiście chodzi o to, że on chce więcej. Ale tego się nauczył, jak kilka razy właśnie eksperymentował z tym „chcę więcej” – dostał, „już dobra, zabieraj” – „kurczę, zabierają mi, to nie o to chodziło”. Jak to przećwiczy, to wie już, czym jest decydowanie, ale tego dopiero się uczy w tym trudnym okresie dwulatkowym.

 

MK: Jak długo zwykle trwa bunt dwulatka?

 

KO: Różnie, naprawdę. Może to być miesiąc, a może być nawet tak, że to jest pół roku albo trochę dłużej. 

Na to, że ten okres występuje nie mamy wpływu, bo on jest potrzebny. On czemuś służy. A służy temu, żeby ktoś, kto wcześniej był przypięty do nas, do naszej spódnicy, mógł sobie iść w swoją stronę i właśnie zrobić coś, co on chce, a nie coś, co chce mama. Trochę jest to eksperymentowanie z tym, że „ja nie chcę albo ja nie zrobię tak, jak ty chcesz”.

Ale ten moment może być mniej intensywny, kiedy dorośli wiedzą, jak dziecko wspierać, czyli właśnie wtedy, kiedy nie idą na noże. Pojawia się czasem takie pytanie: „Czy można wymienić łyżeczkę na inną albo założyć buty, które woli dziecko, które są zgodne z porą roku?”. Chciałabym tu podkreślić jedną taką bardzo ważną rzecz: wybierajcie swoje bitwy, gdy macie dwulatka. Dlatego, że tych sytuacji w ciągu dnia może być masa. I nawet jak sobie założycie, że „ja się w ogóle nie ugnę, nie dam tych innych butów. Co z tego, że to są kozaki i to są kozaki, nie! Ja chcę, żeby włożył te, które ja wskazałam”, to może się okazać, że macie takich sytuacji 20 w ciągu dnia i nie macie kompletnie już siły na życie. Więc jeśli coś nie zagraża czyjemuś bezpieczeństwu i Wy macie w sobie zgodę na to, można to zrobić. Myślę, że warto to czasami zrobić. Nie dlatego, że ja się boję tych emocji, że ja chcę uniknąć jakiegoś wybuchu. Tylko dlatego, że jeśli coś naprawdę nie jest ważne, a celem tej fazy jest to, żeby się nauczyć decydować, to jeśli ja pozwolę komuś decydować, to jest taka szansa, że on szybciej się nauczy tego, czego w tej fazie powinien, i to wszystko będzie mniej intensywne. Poza tym trochę takiej logiki człowieka dorosłego: jeśli idziecie do pracy i tam macie 20 takich wkurzających sytuacji, kiedy ktoś wam mówi: „Nie, nie stanie się tak, jak sugerujesz. To zły pomysł, nie robimy tego”, to może być tak, że jak wrócicie do domu, to też nie będziecie zupełnie spokojni, będziecie zmęczeni tą całodzienną batalią. Wy, i dzieci też. Więc im mniej ścieramy się na takich mało znaczących trudnościach codziennych, które nie mają znaczenia, tym jest nam lżej. Jak coś ma znaczenie, no to wiadomo, że ma, nie możemy podjąć takiej decyzji: „Nie idę do pracy, bo ten młody człowiek mówi, że nie wychodzimy, to ja zadzwonię do szefa” i tak przez trzy miesiące. Są takie decyzje, w których się tak nie da. Ale myślę, że czasami warto dziecku dać taką możliwość, żeby rzeczywiście sam zdecydował.

 

MK: Myślę, że dobrze wiedzieć, że elastyczność jednak z czasem naprawdę rośnie. Nawet jeśli ktoś ma takiego „upartego” dwulatka, dziecko, które jest mało elastyczne na zmiany i gdy się uprze, to trudno go do czegokolwiek namówić, to chciałbym powiedzieć, że jest światełko w tunelu. Okazuje się, że dziecko naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej elastyczne, w takim znaczeniu, że coraz bardziej daje się przekonać do zmiany na coś innego albo samo proponuje, że: „nic się nie stanie, jak zrobimy jednak tak, a nie wyjdzie na moje, to trudno, dam sobie jakoś radę”, więc widać te zmiany.

 

KO: Elastyczność to bardzo dobre słowo. Z tą elastycznością jest trochę tak, że my się elastyczności uczymy, gdy obserwujemy, jak elastyczni są inni ludzie. To jest dobra perspektywa, żeby się zastanowić: „Okej, czy ja sam robię to, co chcę zobaczyć w swoim dziecku?”. Jeżeli zawsze mówimy komuś twarde „nie”, mówimy, że tak ma być i koniec, nie będzie inaczej, to nie oczekujmy później od dzieci, że one, gdy coś jest inaczej, niż one chciały, podejdą elastycznie i powiedzą: „No wiesz, mamo, wiem, że się plany zmieniły” albo: „Rozumiem, że ty teraz potrzebujesz. siku, więc schodzimy już z tego placu zabaw”. Tej elastyczności nikt nigdy nikomu nie pokazał – więc skąd ją mieć? To jest tak ogólnie świetny argument za tym, żeby być elastycznym tam, gdzie się da, czyli tam, gdzie mamy autentyczną zgodę na coś. Nie w takim sensie, że ja mówię komuś: „Dobra, to rób to”, i tak naprawdę jestem wkurzony, a wewnętrznie sobie zapisuję na swojej wirtualnej liście długów: „Ten mi tutaj wisi, bo wyszłam na plac zabaw, kiedy wcale nie mam na to ochoty”. To nie o to chodzi, żeby zapisywać i mieć takie rosnące poczucie złości na dziecko. Tylko jeśli coś naprawdę jest takie, że w sumie patrzę, pytam się sama siebie: „Dobra, o co mi chodzi, że ja się na to nie zgadzam?. A może się boję, że jak będzie miał 18 lat, to nie będzie dalej wybierał tej łyżki”, to może niech sobie wybierze tę łyżkę. Czyli mam na coś zgodę, jestem elastyczna, mogę zmienić zdanie. W ogóle to zdanie: „Mogę zmieniać zdanie”, to jest coś takiego, co powinniśmy sobie czasami nawet wywiesić gdzieś w domu – „Mogę zmieniać zdanie”, ludzie czasami zmieniają zdanie.

 

MK: Powiedziałyśmy o tym, co może opóźnić występowanie buntu dwulatka, czyli o tych dużych zmianach w rodzinie. A zastanawiam się, czy jest coś, co może sprawić, że ten bunt dwulatka trwa dłużej niż przeciętny? 

 

KO: Tak, myślę sobie, że są takie rzeczy. Czasami to może być bardzo podobne do tego, co potencjalnie go opóźnia, czyli – jeśli nam się ta faza zaczęła, ale trafia na bardzo niefajny czas w naszym życiu rodzinnym, kiedy to dużo się dzieje, to może być tak, że dziecku trudno jest domknąć sobie ten etap i trudno domknąć tę umiejętność, więc może się to przedłużać. Pojawiają się inne, pilniejsze umiejętności czy sytuacje. Generalnie może być też tak, że ten brak współpracy jest takim sygnałem dla rodzica: „Trudno mi z tym, co się dzieje, nie radzę sobie z czymś, co się dzieje albo nie radzę sobie z emocjami”. Czasami to jest jakaś drobna zmiana, czyli np. ktoś zaczął chodzić do przedszkola i nie bardzo sobie tam radzi, pojawia się jakieś takie trudne doświadczenie. Ale czasami to jest coś takiego, że my jako dorośli się nie dogadujemy, my się zaczynamy kłócić w domu. I zaczyna być też bardzo dużo powodów do kłótni o dziecko, bo dziecko przestaje z nami współpracować, i my obok tych konfliktów, które już mieliśmy, zaczynamy mieć jeszcze konflikty o to, co zrobić z dzieckiem, które nie chce czegoś zrobić. W tym okresie, w którym dorosłym jest trudno, to czasami ten brak współpracy to jest sposób na to, żeby dorośli się zjednoczyli – „jednak zajęli się mną, a nie rozmawianiem o tym, co im tam między sobą nie wychodzi”. Czyli żeby trochę zmienili wektor swojej złości „z siebie nawzajem na mnie, bo ich to scala, a ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważne”. To jest takie rodzinne tło bardzo różnych, trudnych zachowań u dzieci. 

Ale może być też tak dlatego, że „jeśli oni się tak bardzo wciągnęli w te konflikty między sobą, to oni mogą się tak zachowywać, jakby mnie trochę tam nie było”. A to dla dzieci jest bardzo niebezpieczne. Natura tak zaprogramowała dzieci, żeby to było tak naprawdę ostateczne światło alarmowe – rodzic znika z horyzontu – nie dało się tak przeżyć na otwartej przestrzeni. Dzieci do dzisiaj mają tak, że mogą mieć takie momenty, w których szukają kontaktu z nami, upewniają się, że je widzimy, np. przywalając młodszemu bratu, robiąc coś bardzo trudnego, gdy jesteśmy zajęci.

 

MK: W jaki sposób kontekst rodzinny, np. młodsze rodzeństwo, będzie wpływał na bunt dwulatka?

 

KO: Nie ma na to reguły, bo rodzeństwo to nie zawsze znaczy to samo. Są takie rodzeństwa, które się sobą bardzo opiekują, jest w ogóle superłatwe to przejście od bycia jedynakiem do bycia starszym bratem czy siostrą. A są takie, w których ten okres jest bardzo burzliwy i wywołuje dużo trudnych emocji. Dwa lata to jest bardzo częsta różnica wieku między dziećmi dzisiaj. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem też trudna różnica wieku. Jak popatrzę na różnice wieku między dziećmi rodziców, którzy przychodzą na konsultacje w sprawie rodzeństwa, to powiedziałabym, że 90% z nich to są najczęściej właśnie różnice dwu-, trzyletnie. Łatwo sobie wyobrazić, że jak się rodziły te dzieci, to tam mogło być też bardzo trudno. Na przykład ktoś mówi: „Ta relacja zawsze była trudna” albo: „Zawsze była skomplikowana”. Oczywiście nie chodzi o to, żeby nie mieć dwuletniej różnicy wieku pomiędzy dziećmi. Sama mam dwa lata różnicy między moją trójką dzieci, więc zrobiłam to sobie i to zrobiłam dwa razy świadoma praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny (śmiech). Ta różnica ma swoje plusy, ale bardzo często po prostu w tym okresie nakłada się dwójka małych ludzi, którzy dużo potrzebują. Czyli taki dwulatek, który jeszcze nie do końca wie, czego potrzebuje i chce i bardzo mu się czasem miesza, a do tego właśnie taki niemowlak – a jak jeszcze nam się trafi wymagający, to tym bardziej. 

Podsumowując, gdy w naszym życiu rodzinnym dzieje się trudno albo np. nie tylko w rodzinnym tylko za drzwiami domu: bo ludzie chodzą w maseczkach, bo rodzic nie może wejść do przedszkola odebrać malucha, bo jest przekaz radiowy, który dzieci gdzieś tam wytrąca z równowagi. Muszę powiedzieć, że zeszły rok pod tym względem był rokiem takich bardzo przedłużonych faz dwulatkowych. Ja mam takie doświadczenie, nie wiem, czy ono się pokrywało wszystkim psychologom dziecięcym, ale ja to bardzo wyraźnie widziałam, że ktoś się zgłaszał pod koniec roku z czymś, co mu się zaczęło w marcu, kwietniu i tak trwało do końca roku. 

 

MK: Co jest najtrudniejsze dla rodziców w czasie buntu dwulatka? 

 

KO: Myślę sobie, że tu dwie rzeczy się nakładają. Jedna jest taka, że przyjmować odmowę jest w ogóle ludziom trudno. To taki mój prywatny wniosek. Nawet jak odmawiają nam dorośli ludzie, to bardzo często jest ogromnie trudno. Wiesz, po czym to poznać? Przykładowo niektórzy ludzie mówią, że nie potrafią odmawiać. Nie potrafią odmawiać, to znaczy nie chcą tych konsekwencji, które się wiążą z odmową, bo to bardzo rzadko jest w naszym dorosłym życiu tak, że mówię komuś: „Słuchaj, nie chcę tego robić” i ten ktoś mówi: „Spoko”. To bywa bardziej skomplikowane. Odmowa ze strony małego dziecka tak naprawdę też jest taką odmową. Ktoś, dla kogo ja bardzo dużo robię, bo jest ogromna nierównowaga pomiędzy tym, ile daję, a ile wynoszę z relacji z małym dzieckiem, ten ktoś zamiast przylgnąć, nagrodzić mnie tak, jak do tej pory, czyli dać mi właśnie ciepło, przywiązanie, miłość, przyjemność z tego, że jesteśmy razem, jeszcze do tego wszystkiego mówi po prostu „nie” i zaczyna krzyczeć. I to jest ten drugi powód, o którym myślałam – że opieka nad małymi dziećmi jest niesamowicie wykańczająca czasami, więc chcemy, żeby poszło łatwiej, bo opieka nie jest łatwa sama w sobie. I teraz jeśli to wszystko się wydłuża. Nie dość, że muszę pozbierać swoje małe skrzaty, to one jeszcze nie chcą się ubrać; nie dość, że muszę umyć dziecku zęby, a jestem po całym dniu, w którym masę rzeczy trzeba było zrobić, żeby ten dzień jakoś płynął, to jeszcze TO nam się dokłada na głowę. A do tego wszystkiego jest wieczór i będziemy rozmawiać o tym, że ta szczoteczka nie może tu stać. 

Trzeba też pamiętać o tym, że naprawdę niesamowicie samotnie wychowujemy dzisiaj dzieci. Bardzo często słyszę: „Mamy zero wsparcia”. Ktoś jest w pracy przez większość dnia, ktoś inny zostaje z dzieckiem albo z dziećmi i nie ma trzeciej osoby, która zrobi głupią herbatę, żeby wypił(a) ciepłą. Nie ma takiej osoby, która powie: „Wiesz co, dobra to ja tu kończę z tą zupą, a ty idź sobie poprzeklinać w łazience”. 

I to może samo w sobie być naprawdę przytłaczające.

 

MK: Pojawia się też taka kwestia, że często wraz z tą trudnością pojawiają się w tym wieku wyraźne preferencje jednego z rodziców. To jest coś, co ja obserwuję, konsultując w tematach snu, kiedy nawet dzieci, które do tej pory usypiane były np. na zmianę – raz z mamą, raz z tatą – zaczynają wyraźnie np. do wszystkich czynności pielęgnacyjnych, rytuałów i różnych innych rzeczy preferować wyłącznie jednego rodzica, a drugiego wysyłają do pokoju, nie pozwalają mu nawet uczestniczyć w tym rytuale.  Czy mogłabyś powiedzieć, z czego to może wynikać?

 

KO: Czasami lęk separacyjny ma to do siebie, że przychodzi falami i że to nie jest tylko jeden taki epizod. Obserwujemy takie epizody w różnych postaciach lęku separacyjnego u dzieci, który się zazwyczaj nasila wtedy, kiedy dziecko osiąga więcej niezależności i autonomii. Dlatego mamy fazę, kiedy dziecko zaczyna się oddalać. Często siedmio-, ośmiomiesięczne dzieci, które mają właśnie pierwsze takie swoje zachowanie: raczkowanie, pełzanie, uciekanie od rodzica, w tym samym czasie protestują, gdy opiekun wychodzi z pokoju i idzie się zamknąć do łazienki itd. Często jest to tak sprzężone, że maluch zaczyna chodzić, mija miesiąc, dwa i nie można się oddalić od niego, bo jest jeden wielki krzyk. I bardzo często to wraca w okresie właśnie dwulatkowym, kiedy dzieci robią się bardziej autonomiczne, niekoniecznie fizycznie, ale bardziej emocjonalnie. Lęk separacyjny w ogóle służy temu, żeby dzieci od nas nie uciekły za daleko, czyli jest takim sprawdzaniem – „Dobra, czy ja jeszcze jestem bezpieczny? Czy ja się przypadkiem nie oddaliłem za bardzo, nie poszedłem za daleko?”. Dlatego po tej fazie dwulatkowej często jest tak, że występuje spadek samodzielności u dzieci. Czyli tak jak dwulatek, dwuipółlatek często chce wszystko „śam” i po prostu „zostaw mnie”, tak potem bardzo często przychodzi taka faza, że „nogi mnie bolą, nie mogę włożyć buta”, „ja nie mogę jeść, musisz mnie nakarmić”. Często widzimy właśnie u trzylatków powrót do gniazda, właśnie dlatego, że ktoś sobie wyleciał za to gniazdo, był bardzo niezależny i potrzebuje się upewnić, że ma gdzie wracać, że „nie przegiąłem trochę z tymi swoimi zapędami”, „jest do kogo przyjść, ktoś może mi włożyć buty”, „jest bezpiecznie”.

 

MK: Nie używasz w ogóle sformułowania „bunt dwulatka” w czasie rozmowy, tylko mówisz o okresie dwulatkowym. Dlaczego?

 

KO: Trochę po to, żeby sobie pomóc. Pomóc w tym sensie, że jeśli nazywamy to buntem, to nastawiamy się na to, jak na bunt. Za tym, co mówimy, idzie cała gama tego, co czujemy. Czyli jeśli ja to nazywam buntem, jeśli ja o tym myślę w takiej formie walki, wojny, w takiej narracji wojennej, to trochę we mnie się pojawia takie poczucie, że to jest jakaś gra sił, jakaś próba, kto tu wygra. I gdy będę w takich sytuacjach, prawdopodobnie zamiast sprawdzić, o co chodzi i czy ja na pewno chcę się upierać przy swoim, to ja już nawet nie będę tego sprawdzać, tylko będę szła za tym: „No jak to, o co mu chodzi? Chodzi mu o to, żeby zrobić mi na złość”. Jak mam poczucie, że ktoś chce mi zrobić na złość, to ostatnią rzeczą, którą w sobie znajdę, jest jakaś cierpliwość i empatia, raczej mi się uruchomi frustracja i poczucie niesprawiedliwości: „Zaraz, o co chodzi, robiłam ci zupę pół godziny, teraz już nie chcesz?”. Więc mam takie wrażenie, że jak mówimy sobie w kółko, powtarzamy „bunt”, „bunt”, „bunt” to w naszej głowie zaczyna szumieć „bunt”, odbija się echem: „Buntujesz się? Ktoś tu cię zaraz z funkcji generała obali”. A to nie tak. Dzieci nie robią tego naprawdę z czystą intencją: „Ja sprawię, żeby ich życie było trudne”. Ewolucja w życiu by tego nie wymyśliła w ten sposób, bo byśmy się nie chcieli opiekować tymi małymi gnomami, a one nie potrafią jeszcze zdobyć pożywienia, więc to kompletnie nie po to. 

Dzieci często są przytłoczone tym, jak wyeskalowała sytuacja – „Ja chciałem tylko batona, a tu leżę na podłodze w sklepie, nie wiem, o co chodzi”. Takie chwilowe fazy, na przykład rozkładania się na podłodze w jakimś markecie i „niech wszyscy patrzą, jak mnie nie wychowano”. Tutaj oczywiście żartuję sobie, ale to tak mamy w głowie, że zaraz wszyscy na nas wsiądą. Często mówię ludziom dorosłym, żeby sobie pomyśleli, czy nie mieli kiedyś takiej kłótni, zwłaszcza ze swoim partnerem, w której wiedzieli, że gadają kompletnie bez sensu, ale kontynuowali, bo nie potrafili przestać. Małe dzieci też mogą tak mieć: nie wiedzą, jak wybrnąć.

 

MK: Chciałabym, żebyśmy zaopiekowały się jeszcze emocjami tych rodziców, którzy to czytają i sobie myślą: „Ale jaki bunt dwulatka? Nic o tym nie wiem. Moje dziecko tego chyba nie przechodziło. Czy słusznie, czy też dobrze, czy niedobrze, czy powinnam się martwić?”, bo rodzice co do zasady potrafią się martwić wszystkim; tym, że jest dobrze i tym, że jest niedobrze. 

 

KO: Jeśli mamy w domu tak, że wolno się z kimś nie zgadzać, czyli nie mamy takiego domu, w którym wszyscy muszą stać na baczność, to ja bym zostawiła sprawy swojemu biegowi. Poczekała spokojnie, czy ta faza się pojawi, czy też nie. Tak naprawdę jej celem jest to, żeby dziecko potrafiło odmówić. Więc jeśli w domu nie mamy tak, że zgadzamy się kompletnie na wszystko, poświęcamy 100% czasu, a potem sobie myślimy: „No chodzą po mnie, jak po wycieraczce”, czyli nie mamy takiej sytuacji, w której kompletnie ignorujemy swoje własne granice i swoje własne potrzeby  – zawsze lecę, rzucam to co robię, majtki w kostkach i wybiegam z łazienki, rzucam się Rejtanem, żeby tutaj zapobiec atakowi złości – to bym powiedziała, że mamy prawdopodobnie normalne warunki do rozwoju. Czyli takie, w których jeśli ma ta faza przyjść, to przyjdzie. Czasami jest tak, że ta czterolatkowa, która jest potem, jest trochę bardziej intensywna, jeśli nie było tej dwulatkowej. Ale to znowu nie jest coś, co da się wywołać. Nie da się jej wyłączyć ani włączyć. Druga sytuacja może być taka, że to się nie pojawi, dlatego że zostało bardzo skutecznie stłumione np. karami, grożeniem, mówieniem komuś: „Jak nie zrobisz XYZ, to nie pójdziesz”, „wróć, jak się uspokoisz”, i to się dzieje za każdym razem. Wtedy może być tak, że rzeczywiście w pewnym momencie nie będziemy widzieć różnych zachowań, ale też nie rozwiną się wtedy kompetencje, które byśmy chcieli, żeby dziecko miało na swoje własne, późniejsze życie społeczne.

 

MK: Opowiedz jeszcze na koniec, podsumowując, po co właśnie ten tak zwany bunt dwulatka. O jakich kompetencjach społecznych mówi? Dlaczego jest ważne to, co się pojawia? Skoro się pojawia i to powszechnie, to prawdopodobnie pełni bardzo ważną funkcję w rozwoju. 

 

KO: Jak sobie zadamy pytanie: jakie miałby mieć kompetencje kilkulatek?, to my byśmy chcieli, żeby potrafił odmawiać. To jest w ogóle jedna z ważniejszych kompetencji, jakby pomyśleć o bezpieczeństwie, o byciu niewykorzystywanym w relacjach, czyli o tym, o co też się rodzice potrafią martwić – że ktoś komuś wszystko oddaje i zapomina o sobie.

Chcemy, żeby dziecko to umiało, tylko niekoniecznie chcemy, żeby ćwiczyło na nas. To mocno limituje to, gdzie ono może ćwiczyć. Nawet, jak chodzi do żłobka czy przedszkola, to jest wśród obcych ludzi i tam jest większa szansa, że „ktoś mnie wystawi za drzwi, już po mnie nie wróci, bo mnie nie zna ten opiekun, nauczyciel”, więc trochę bezpieczniej jest to ćwiczyć w domu. To jest też taki etap, który służy temu, żeby rozpoznawać konsekwencje i poznawać różne scenariusze. To, że się prosi o coś i się to dostaje, a czasem się tego nie dostaje, i co wtedy z tym można zrobić. W ogóle uczymy się o złości, o tym, czy jak ja się złoszczę, to mam się sobą zaopiekować i jakoś sobie pomóc, czy mam sobie jeszcze dołożyć zruganie: „o co ci chodzi, z czego robisz problem?”. To są te słowa, które słyszymy w złości od innych ludzi, kiedy się złościmy, gdy jesteśmy bardzo mali. To są często słowa, które potem zabieramy ze sobą w dorosłe życie. Tacy dorośli, jak coś schrzanią, jak coś im nie wyjdzie, to zamiast poszukać: „Co ja mogę teraz zrobić dla siebie, dla innych, jak ja mogę to naprawić?”, to wchodzą w taki tryb: „Ale jestem beznadziejny rodzic, ale jestem beznadziejny partner, w ogóle nie nadaję się do niczego, ja tu nic nie potrafię”. Albo jeśli mamy coś trudnego, co nam się wydarzy, to sobie dajemy po łapach, czyli mówimy: „O co ci chodzi?! Weź się w garść. Jedziemy!”. Ten okres przedszkolny ogółem, kiedy dzieci się najintensywniej uczą tego, jak sobie radzić z emocjami własnymi i innych ludzi, na przykład opiekunów, jest ogromnie ważny dla samoregulacji jako takiej. O tym trzeba pamiętać. Wziąć poprawkę na to, że jak patrzymy na to, co się dzieje teraz, to jest to taka jedna wielka lekcja złości, frustracji, rozczarowania, którą kiedyś musimy przejść. Tak czy inaczej.

 

MK: Jak sobie radzić z dwulatkiem – ten temat Karla niejednokrotnie porusza na swoich szkoleniach w Parentflixie.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Jak mówić do dziecka, żeby ono mówiło? Wywiad z mgr Ulą Petrycką

Jak mówić do dziecka, żeby ono mówiło? Wywiad z mgr Ulą Petrycką

 

Dzisiaj będziecie mieli okazję zapoznać się z wywiadem, który miałam przyjemność przeprowadzić z ekspertką Parentflixa – klubu online dla rodziców. Moim gościem była Ula Petrycka.

Ula jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

Ula jest logopedką i neurologopedką. Ukończyła filologię polską i od ośmiu lat pracuje z dziećmi nad rozwojem ich komunikacji, mowy i wymowy, prowadząc zajęcia zarówno indywidualne, jak i grupowe. Ula organizuje również konsultacje dla rodziców. Jest autorką gier logopedycznych „Taki sam”. Możecie ją znać z bloga oraz mediów społecznościowych Kiedy do logopedy.

Magdalena Komsta: Spotkałyśmy się, żeby porozmawiać o tym, jak mówić do dziecka, żeby ono zaczęło mówić do nas. Zacznijmy od pewnego bardzo popularnego przekonania. Czy to prawda, że należy do dziecka mówić dużo, żeby ono też zaczęło dużo i szybko mówić?

Ula Petrycka: Wiele osób tak sądzi, ale niestety nie jest to aż tak prosta zależność. Oczywiście to nie jest tak, że lepiej jest do dziecka nie mówić. Gdy mówimy do dziecka bardzo dużo, rozwijamy jego słownik bierny. Słownik bierny to zasób słów, które dziecko usłyszało, poznało i zrozumiało, ale  – jak sama nazwa wskazuje – jest on bierny, to znaczy, że dziecko się tymi słowami nie posługuje. Żeby jakieś słowo ze słownictwa biernego przeszło do słownictwa czynnego, to musi się zadziać o wiele więcej, niż tylko to, że rodzic będzie mówił, mówił, mówił. Gdybym miała tu wskazać jakąś prostą zależność, to raczej powiedziałabym, że im więcej rodzic do dziecka mówi, tym więcej dziecko rozumie. Ale jednocześnie nie do końca będzie tak, że im więcej rodzic mówi, tym więcej mówi dziecko. Jest takie określenie związane z rozwojem mowy dziecka: zanurzanie w kąpieli słownej. Ja tego pojęcia bardzo nie lubię, bo często rodzice rozumieją je dosłownie, że trzeba cały czas bombardować dziecko mówieniem. Kiedy otwiera się okno rozwojowe dla produkcji, czyli dla mówienia – a otwiera się ono już w okolicy 8. miesiąca życia dziecka, wtedy już się możemy spodziewać pierwszych słów, zazwyczaj to jest bliżej roku, ale niektóre dzieci już w 8. miesiącu życia zaczynają wypowiadać pierwsze słowa – to nam w tym momencie zależy na tym, żeby zostawić dziecku przestrzeń do jego samodzielnych produkcji.

Czyli paradoksalnie, żeby dziecko się rozgadało, to ważniejsza jest cisza, żebyśmy jako dorośli umieli zostawić maluchowi przestrzeń do jego samodzielnych wypowiedzi. Zostawienie takiej ciszy działa bardzo skutecznie na rozwój mowy i to jest dużo lepsze niż np. proszenie dziecka: „No powiedz”, mówienie mu: „Powtórz” czy zadawanie miliona pytań. Czasem naprawdę wystarczy zostawić taką ciszę, choć jest to trudne. Jeżeli jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby do malucha cały czas mówić, mówić, mówić, to jest nam później trudno przejść w taki tryb dialogowania, a to jest właśnie to, do czego zachęcam – żeby nie tyle do dziecka mówić, co bardziej z dzieckiem rozmawiać. Ciekawe jest to, że możemy rozmawiać już z bardzo małymi dziećmi, z niemowlętami. Już z kilkutygodniowym dzieckiem możemy prowadzić taki podstawowy dialog.

MK: Jak zatem rozmawia się z dzieckiem, które jeszcze nie wypowiada nawet pierwszych słów?

UP: Taki maluszek, który nie wypowiada jeszcze pierwszych słów, również prezentuje wiele zdolności komunikacyjnych. Pierwszym objawem komunikacji jest kontakt wzrokowy. Dziecko, które ma zaledwie kilka dni, może już na chwilę łapać z nami kontakt wzrokowy i to już jest jeden z elementów komunikacji, bardzo zresztą ważny. On się przydaje na długo, więc warto wyrobić w sobie taki nawyk kontaktu wzrokowego z dzieckiem, inicjowania go i podtrzymywania, ale też obserwowania, w którym momencie to maluch go inicjuje. To jest też pierwsza rzecz, którą robię, gdy chcę wejść w komunikację z dzieckiem. Po prostu schodzę do jego poziomu – kucam, siadam na podłodze tak, żebyśmy mogli z łatwością mieć utrzymany kontakt wzrokowy.

Później pojawia się u maluszka uśmiech społeczny, czyli już nie ten błogi i nieświadomy, który dziecko ma w pierwszych dniach życia, tylko właśnie taki pełniący funkcję komunikacyjną. Bardzo ważne jest, żebyśmy jako dorośli odpowiadali na ten uśmiech, również go inicjowali. Powinniśmy wdrożyć się w umiejętność naprzemiennego komunikowania, czyli my coś dajemy, na przykład uśmiech, i czekamy na reakcję dziecka. Dziecko coś daje np. uśmiech czy kontakt wzrokowy, czy głużenie lub gaworzenie i my oddajemy tak, jakbyśmy właśnie ze sobą rozmawiali. W myśl zasady naprzemienności.

MK: Gdybyś jeszcze rozwinęła, czym jest głużenie i czym różni się ono od gaworzenia.

UP: Głużenie jest charakterystyczne dla pierwszego półrocza życia dziecka. Jest ono wydawaniem dźwięków w sposób nie do końca uświadomiony. I tu ciekawostka: głużą również dzieci niesłyszące. To dźwięki w stylu ghhh, khhh. Natomiast gaworzenie przybiera formy ciągów sylabowych i ono jest już bardziej świadome, może też mieć charakter samonaśladowczy. Dzieje się tak wtedy, gdy maluch słyszy swoje realizacje i samonaśladuje, próbuje sam po sobie powtarzać. Pamiętajcie też o tym, że nie zawsze to przybiera takie formy jak w reklamach i nie zawsze to musi być koniecznie „da da da”. Mogą to być też inne ciągi sylabowe. Ważne jest, żeby w tym drugim półroczu życia dziecko wokalizowało. Tutaj też zwracamy uwagę na to, czy maluch w drugim półroczu swojego życia coraz chętniej będzie chciał nas zaczepiać w tej komunikacji. Czyli to już nie będzie takie wydawanie dźwięków w eter, tylko maluch już będzie starał się coś osiągnąć. Nawet jeśli to nie są jeszcze świadome słowa, to będzie to np. forma jakiejś zaczepki w kierunku rodzica. I tutaj też warto pamiętać o tym, żeby zastosować tę naprzemienność. Gdy dziecko wypowiada ciągi sylabowe, dorosły może je po dziecku powtórzyć albo może sam zainicjować jakiś ciąg sylabowy, najlepiej taki, który już wcześniej u dziecka słyszał, bo wtedy ma pewność, że to jest skrojone na miarę możliwości tego malucha, i może oczekiwać tego, że dziecko po nim powtórzy.

MK: Czyli to, do czego dążymy, to naprzemienność i wytrzymanie tej chwili ciszy, kiedy dziecko zbiera się do odpowiedzi. Powinni o tym pamiętać zwłaszcza rodzice najmłodszych dzieci, dzieciom chwilę zajmuje przetworzenie tego komunikatu i wyprodukowanie własnego. Nawet jeśli chodzi o te pierwsze uśmiechy. Mówisz „nie” takiej kąpieli słownej rozumianej jako ciągłe zalewanie dziecka własnymi monologami bardzo różnej treści. A czego jeszcze trzeba unikać, rozmawiając z małym dzieckiem?

UT: To, czego trzeba unikać, to seplenienie i mówienie niepoprawnie. Jeżeli chodzi o seplenienie, to czasami tak jest, że nam się wydaje, że to będzie fajne i miłe, że mówiąc w taki dziecięcy sposób się do dziecka dopasujemy i że to po prostu jest coś, co nas zbliża komunikacyjnie do malucha, ale trzeba mieć świadomość, że dziecko nabędzie mowę w taki sposób, w jaki ją słyszy. Nabędzie takie słowa, które słyszy od opiekunów, od osób, z którymi najczęściej przebywa. Więc jeżeli my np. mówimy „cio się śtało maluśku”, to dziecko nabierze przekonania, że w słowie „stało” jest głoska „ś”, w słowie „maluszek” również jest głoska „ś”. I mimo tego, że dziecko przed trzecim rokiem życia zazwyczaj zmiękcza i wypowiada „s” jako „ś”, to wcale nie oznacza, że dziecko nie słyszy różnicy. Jeżeli maluch ma podawane prawidłowe wzorce, to mówi wprawdzie „śtało” zamiast „stało”, mówi „maluśek” zamiast „maluszek”, ale wie, że tam ma być coś innego. To świetnie widać, kiedy na przykład dziecko mówi „maluśek”, ja powtórzę po nim „maluśek”, a ono się złości i mówi: „Nie maluśek. Maluśek!”. To dla mnie jest dowód na to, że ono wie, że ma być inaczej. A jeżeli my będziemy podawać właśnie takie spieszczone, bo nawet nie można powiedzieć, że zdrobnione, tylko takie spieszczone formy, to zaburzymy u malucha poczucie tego, które słowa są poprawne, a które są niepoprawne i w którym momencie. Nawet jeżeli dziecko już zyska dojrzałość aparatu artykulacyjnego do tego, żeby wypowiadać te trudniejsze głoski – bo „s” i „sz” są trudniejsze od „ś” – to i tak nie będzie wiedziało, czy ma się poprawić, czy to, co mówi jest dobre, bo przecież rodzic tak do niego też mówi. To jest coś, przed czym bardzo przestrzegam. Mówmy do dzieci poprawnie. Nie używajmy takich spieszczeń.

Co do zdrobnień, czyli np. „chlebek”, „kanapeczki”, „jogurcik”, to tutaj już nie jestem aż tak bardzo radykalna, jak przy spieszczeniach. Bo to są wyrazy, które nam się czasem nasuwają, ale są poprawne. Tylko miejcie świadomość, że wtedy, gdy używamy zdrobnień, utrudniamy dziecku. Dlatego, że zdrobnienia są najczęściej dłuższe niż słowa niezdrobnione, mają więcej sylab. Często też zdrobnienia mają taką trudność, że występują w nich blisko siebie spółgłoski. To są słowa, które jest maluchowi trudniej wypowiedzieć. Tak jak na przykład w wyrazie „sklep”, w którym mamy trzy spółgłoski blisko siebie, ten wyraz jest trudny dla dziecka. I podobnie jest przy zdrobnieniach. Gdy je stosujemy, zmieniamy wyraz łatwy na trudny. Weźmy dla przykładu taką trójkę” „buła” – bardzo łatwe, „bułka” – troszkę trudniejsze, „bułeczka” – bardzo trudne. Nie dość, że trzy sylaby, to jeszcze spółgłoski stoją obok siebie i po prostu utrudniamy. To oczywiście nie jest tak, że się musicie bardzo pilnować i żadnych zdrobnień nie używać, ale jeżeli oczekujemy, że dziecko będzie już po nas powtarzać, będzie samodzielnie wypowiadać, to warto prezentować takie słowa, które będą bardziej w zasięgu jego możliwości.

MK: Jest coś takiego jak mowa matczyna, czyli specjalny sposób mówienia czy rozmawiania z dzieckiem. I wiele osób właśnie kojarzy ją z tym seplenieniem, zmiękczaniem. A na czym właściwie polega taka prawdziwa, prawidłowa, polecana mowa matczyna? Jeśli oczywiście nie jest to mitem, że powinno się jej używać, zwłaszcza w odniesieniu do najmłodszych dzieci.

UP: Samo to, że mowa matczyna wypływa w dużej mierze z intuicji, już jest jakimś argumentem za tym, żeby jej używać, żeby komunikacja z dzieckiem była naturalna, prawdziwa. Mowa matczyna często jest w takiej warstwie melodii języka, czyli mówimy trochę bardziej podniesionym tonem, mówimy z większym zaśpiewem, częściej powtarzamy frazy, nawet sami po sobie. Czyli np. mówimy: „A kto tu jest?, A kto tu jest”. Ale rzeczywiście to jest intuicyjnie prawidłowe, ponieważ dziecko, które słyszy wielokrotnie powtórzony komunikat, ma większą łatwość z tym, żeby np. wyabstrahować z dłuższego zdania taki fragment, który będzie mu łatwiej zrozumieć. To można porównać do tego, jak my się uczymy języków obcych. Jeśli ktoś mówiłby do nas przez cały czas tylko pełnymi zdaniami, bez żadnych powtórzeń, nie wymagając interakcji z naszej strony, to nasze rozumienie nie szłoby aż tak bardzo do przodu, a produkcja mowy jeszcze wolniej. Gdy mamy mówią w taki sposób, to może korzystnie wpływać na to, żeby dzieci się rozgadywały. Więc jeżeli tak mamy mówicie, to róbcie tak dalej. Tylko zwracajcie uwagę na to, żeby to było w dialogu. Po prostu nie tyle mówcie tak do dzieci, co rozmawiajcie z nimi w ten sposób. Stosowanie takich krótkich komunikatów też korzystnie wpływa na to, że dziecko rozwija rozumienie i później samodzielną produkcję. Musi to być oczywiście wyważone, żeby nie było tak, że gdy mamy małe dziecko, to zupełnie nie używamy zdań złożonych z więcej niż trzech wyrazów. Dziecko musi również rozwijać słownik bierny, musi się z prawidłową polszczyzną, ze zdaniami złożonymi osłuchiwać.

Gdy oczekujemy tego, że dziecko już będzie produkować mowę, to faktycznie korzystniejsze może się okazać używanie właśnie takich krótszych komunikatów. Dostosowujemy nasz sposób wypowiedzi do poziomu, na którym dziecko się znajduje. Im maluch starszy, tym trochę będziemy podnosić poprzeczkę, to jest bardzo ważne. Ale jeżeli jesteśmy z dzieckiem na co dzień, to czasem trudno jest nam wyczuć moment, w którym już można mówić w bardziej skomplikowany sposób, więc czasami warto zaprosić kogoś z zewnątrz i zobaczyć, jak ten ktoś rozmawia z naszym maluchem, bo może się okazać, że nasze dziecko rozumie już zdania złożone i spokojnie możemy już używać bardziej skomplikowanych komunikatów.

 

MK: A jak jest z takimi dźwiękonaśladowczymi sformułowaniami? Dzieci często same wychodzą z taką inicjatywą. Ale czy my też powinniśmy je świadomie wprowadzać, poza wprowadzaniem normalnych słów, (czyli zamiast mówić „przewrócił”, mówić „bam”), czy raczej nie wpływa to korzystnie na rozumienie? 

UP: Z wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi jest tak, że one są dla dziecka łatwe do wypowiedzenia. Tak jak już przedtem powiedziałam, tam, gdzie dużo spółgłosek stoi obok siebie, tam, gdzie jest więcej sylab to to są słowa trudne. Wyrażenia dźwiękonaśladowcze zaś najczęściej charakteryzują się tym, że mają albo tylko jedną sylabę, albo kilka sylab powtarzalnych. Na przykład słoń może robić „tu tu tu”. Mamy trzy takie same sylaby. Bardzo często też w tych wyrażeniach dźwiękonaśladowczych samogłoski przeplatają się ze spółgłoskami, to łatwiejsze niż kilka spółgłosek obok siebie. Stąd też u dzieci jest taka naturalna potrzeba tego, żeby zauważać dźwięki otoczenia i je powtarzać, a gdy my jako dorośli będziemy jeszcze te umiejętności stymulować, czyli tak naprawdę proponować dziecku wyrażanie dźwiękonaśladowcze, to możemy przyspieszyć rozwój jego mowy.

Padło tu bardzo ważne pytanie: Czy możemy mówić wyrażenia dźwiękonaśladowcze zamiast słów? Ja polecam, żeby jej mówić oprócz słów. Żeby nie zastępować, ale dodawać wyrażenia dźwiękonaśladowcze, aby nie było tak, że my do dziecka mówimy na przykład zdanie: „O, to dzidzi tup tup tup” i używamy tylko tych wyrażeń dźwiękonaśladowczych. Bo wtedy maluch już zupełnie wyłącza swój słownik bierny. Dużo lepiej jest powiedzieć w taki sposób: „Chodź, idziemy do łazienki, tup, tup, tup”. I potem najlepiej zostawiamy ciszę, bo jest okazja do tego, żeby dziecko powtórzyło po nas. „Tup, tup, tup” – powtarzalne, rytmiczne i złożone z przeplatających się spółgłosek i samogłosek. Gdy odkręcimy wodę, możemy powiedzieć: „Woda się leje, śśś”. I znów, jeżeli mamy dziecko w okolicy roku, to żadne z tych słów „odkręcimy”, „wodę”, „leje” nie jest jeszcze w zasięgu jego możliwości. Ale „śśś” już tak. I gdy maluch przyswoi sobie, że dźwięk „śśś” odnosi się do lejącej się wody, to tak naprawdę możemy to już zaliczyć do jego słów. Gdy np. następnego dnia wieczorem dziecko samo pójdzie do łazienki, wskaże na kran i powie „śśś”, to znaczy, że mamy już słowo w słowniku dziecka, ponieważ wyrażenia dźwiękonaśladowcze w mowie maluchów występują w funkcji słów.

Gdy rodzice słyszą o normach rozwojowych, o tym, że dziecko w okolicy pierwszego roku życia powinno już wypowiadać jakieś swoje pierwsze słowa, a półtoraroczniak powinien ich już wypowiadać minimum trzydzieści, to czasem zapominają o tym, że właśnie wyrażenia dźwiękonaśladowcze też się liczą. „Śśś” na dźwięk lejącej się wody jest słowem. Gdy wyrażenie dźwiękonaśladowcze jest na stałe przypisane do jakiegoś desygnatu, czyli do jakiegoś przedmiotu, czynności lub zjawiska, to ono jest słowem. Dlatego zachęcam do tego, żeby używać wyrażeń dźwiękonaśladowczych, tylko nie zamiast słów, a oprócz nich.

MK: Powiedziałyśmy o wyrażeniach dźwiękonaśladowczych. Czy jest coś jeszcze, o czym warto pamiętać, rozmawiając z małym dzieckiem, aby pozytywnie wpływać na rozwój jego mowy?

UP: Kontakt wzrokowy. Pamiętajcie, że nie tylko z parotygodniowym maleństwem, ale również ze starszym dzieckiem, staramy się zawsze utrzymać kontakt wzrokowy. Jeśli do tej pory tego nie robiliście i Wasze dziecko nie jest przyzwyczajone do tego, żeby patrzeć na Waszą twarz, gdy mówicie, to możecie zastosować pewne triki.

Na przykład pomalowanie sobie ust mocno czerwoną szminką. Panowie z kolei, jeśli nie chcą tego robić, mogą np. założyć okulary z jakimiś ciekawymi albo przynajmniej kontrastującymi z twarzą oprawkami. Możemy założyć jakąś opaskę na włosy albo nawet czerwony nos klauna. Cokolwiek, co przyciągnie uwagę dziecka do naszej twarzy. To jest ważne nie tylko dlatego, że kontakt wzrokowy pełni funkcję komunikacyjną, ale również dlatego, że dzieci uczą się mowy nie tylko słuchowo, ale też wzrokowo, obserwując układ naszych ust. Jeżeli damy maluchowi możliwość, żeby obserwował nasze usta, to ułatwimy mu nabywanie mowy. Weźmy np. samogłoski, które są jednymi z prymarnych elementów języka, i gdy powiemy je z teatralną, przesadną starannością, to możemy zaobserwować, że układ ust się zmienia w zależności od tego, którą samogłoskę wypowiadamy. Jeżeli wcześniej złapaliśmy kontakt wzrokowy z dzieckiem i ono patrzy na układ naszych ust, to jest mu o wiele łatwiej. Jest bardzo duża grupa maluchów, które układają usta w ten sam sposób, co dorośli, nawet nie wydając dźwięku. Sądzę, że mogą się tutaj uaktywniać neurony lustrzane, które po prostu każą nam układać usta w ten sam sposób, co nasz rozmówca. Czasami może tak być, że jeszcze tego dźwięku nie ma, ale układ ust już jest, więc jesteśmy bardzo blisko tego, żeby pojawiło się słowo. I jeszcze taka podpowiedź dla Was: jeżeli jest problem z tym, żeby dziecko patrzyło na naszą twarz, bo na przykład jest bardzo energiczne, jest zawsze w ruchu i w biegu, to w momencie, gdy pokazujemy mu jakiś przedmiot, np. figurkę zwierzątka, dobrze jest pokazywać go na wysokości swojej twarzy.. Wtedy dziecko, chcąc nie chcąc, zauważy, w jaki sposób układamy usta.

MK: A jak jeszcze aktywizować dziecko do powtarzania? Czy potrzebujemy tego, że dziecko będzie po nas powtarzało? Czym różni powtarzanie od opowiadania i na czym nam zależy? Czy na obu tych rzeczach?

UP: W rozwoju mowy dziecka dążymy do tego, żeby dziecko samodzielnie nazywało. I to jest już taki końcowy etap. Rzeczywiście na tym nam najbardziej zależy, żeby maluch samodzielnie inicjował komunikację, a do tego musi samodzielnie nazywać. Często jest tak, że dzieci powtarzają po dorosłych trochę tak w ramach treningu. Gdy dziecko usłyszy jakieś nowe słowo, to powtarza je po dorosłym i przez to niektórzy dorośli mają poczucie, że zachęcenie dziecka do powtarzania wpłynie pozytywnie na rozwój jego mowy. To wpływa pozytywnie na sprawność jego artykulatorów, bo im więcej dziecko słów wypowiada, tym lepiej te artykulatory ćwiczy. Jednak to nie jest coś, do czego powinniśmy dziecko zachęcać, bo powtarzanie słów po dorosłym to jest po prostu okropna nuda. Poza tym dziecko ma prawo nie rozumieć komunikatu „powtórz”, maluch ma prawo nie wiedzieć, co to znaczy. Dlatego zawsze zachęcam do tego, żeby stosować trochę inne triki niż mówienie „powtórz”.

Jest ich wiele i mogłabym o tym mówić bez końca. Opowiem Wam o kilku z nich. Cisza – jest naprawdę bardzo skuteczna i z tego korzystajcie. Możemy też dziecku zadać pytanie, które nie będzie takim do końca pytaniem otwartym. Jeżeli np. zadajemy półtoraroczniakowi pytanie: „Dlaczego się rozpłakałeś?”, to trudno, żeby on nam na to pytanie odpowiedział. Możemy też zadać pytanie zamknięte, na które się da odpowiedzieć „tak” albo „nie”, i dziecko odpowie „tak” albo „nie” albo nawet pokręci tylko głową. Żeby to wypośrodkować, możemy zadać pytanie z wyborem. Bardzo lubię ten sposób do nauki przymiotników. Możemy na przykład zapytać dziecko: „Chcesz wodę zimną czy ciepłą?”. Maluch ma dwa słowa do wyboru – powinniśmy mądrze zaplanować, jakie to będą słowa. Jeżeli damy słowa, które są trudne do wypowiedzenia, to maluch może w ogóle nie chcieć wejść w tę komunikację. Ale gdy wybierzemy takie słowa, które leżą w zasięgu możliwości dziecka, to jest już łatwiej. Jeżeli widzimy, że maluch już wymawia jakieś słowa jednosylabowe, oparte na schemacie spółgłoska-samogłoska-spółgłoska, to możemy np. zaproponować: „Chcesz wodę czy sok?”, tylko nie pokazujemy wtedy tych dwóch przedmiotów, żeby maluch po prostu nie wskazał palcem, wiadomo, że tak zrobi, bo dzieci są mądre. Po prostu pytamy. Jeśli dziecko bardziej lubi sok i będzie go chciało, to nie będzie miało wyjścia i będzie po prostu musiało odpowiedzieć: „Sok”. W ten sposób możemy malucha zachęcić.

Co jeszcze możemy robić? Nauka „daj”. Rodzice czasami się burzą, jak to „daj”, przecież dziecko powinno mówić „proszę”. Zawsze zwracam uwagę na to, żeby wszystkie nasze działania względem dziecka były skrojone na miarę. To jest taka wskazówka dotycząca tego, żeby starać się szukać trochę łatwiejszych artykulacyjnie synonimów. „Proszę” jest słowem trudnym, ale ma synonim „daj” (wiem, że to nie do końca synonim, ale wystarczający), który jest o wiele łatwiejszy i maluch naprawdę może przyswoić go już w dwunastym, trzynastym, czternastym miesiącu życia.. Dlatego uważam, że lepiej jest nauczyć dziecko słowa „daj”, które ma wysoką funkcję komunikacyjną, niż upierać się przy słowie „proszę”, które ma grupy spółgłoskowe i jest po prostu trudniejsze. Powinniśmy szukać tych łatwiejszych synonimów i w ten sposób możemy również zachęcać dziecko do mówienia.

Ja nigdy do dziecka nie kieruję wprost komunikatu: „No, ale powtórz”, „no, ale powiedz”, tylko po prostu mówię, gdy dziecko np. wskazuje jakiś przedmiot: „Podoba ci się ta piłka? Chciałbyś mi powiedzieć »daj«?”. I czekam. Jeżeli dziecko w to nie chodzi, to próbuję jeszcze jeden raz: „Jaś mówi »daj«”. I ponownie czekam. Żeby też dziecka nie wystawiać na aż taką próbę, to później już mówię: „Jaś mówi »daj« i Ula daje”. Tych prób trzeba od kilkunastu do kilkudziesięciu. To nie jest tak, że za każdym razem, gdy zastosujecie tę sztuczkę, dziecko powie. Przy wspieraniu rozwoju mowy dziecka trzeba się wykazać dużą cierpliwością i maluch musi tych doświadczeń zebrać dużo. Zwłaszcza jeżeli na przykład do tej pory nie miał takich doświadczeń, nie wie, że ta cisza jest jego przestrzenią, to tym bardziej musicie się uzbroić w cierpliwość i to potrwa parę tygodni. Ale warto.

MK: Jak ćwiczyć mówienie z małym dzieckiem?

UP: Jeśli chodzi o ćwiczenia mówienia dla dzieci do dwóch lat, to zazwyczaj zalecam rodzicom, żeby patrzyli na to bardziej jak na zmianę sposobu komunikacji w całym naszym życiu rodzinnym. Jeżeli znane jest Wam pojęcie „przyjaznej pielęgnacji”, o której mówią fizjoterapeuci, to ja trochę staram się ją przenieść na grunt rozwoju mowy. Często mówię o takiej przyjaznej pielęgnacji jeśli chodzi o mówienie do dziecka, a właściwie rozmawianie z nim. To nie będą takie ćwiczenia, w których na przykład siadamy przy stoliku z dwulatkiem, tylko to będzie nasz sposób zwracania się do dziecka i rozmowy z nim. To będzie np. zabawa w wołanie osób i przedmiotów. Dwulatek nie będzie tego postrzegał jako ćwiczenia z mówienia, tylko będzie to odbierał jako dobrą zabawę. Rodzic ma tu taką przewagę, że ta zabawa może być przez niego kierowana. Możemy np. wołać osoby i przedmioty, których nazwy dziecku będzie w miarę łatwo wypowiedzieć. Jeśli maluch jest na etapie wypowiadania słów złożonych z dwóch sylab, najczęściej to będą dwie sylaby tak zwane otwarte, czyli spółgłoski plus samogłoski, np. „buty”, to bierzemy zabawkę, np. fokę, chowamy ją gdzieś w domu i zachęcamy dziecko do tego, żebyśmy teraz wspólnie poszukali tej foki. „Chodź, wołamy fooo-kaaa!” i zostawiamy ciszę, czekamy na reakcję dziecka. Gdy dziecko zawoła, to oczywiście foka wyskakuje wtedy z ukrycia.

Czy można tu przesadzić z ćwiczeniami? Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo wydaje mi się, że dużo zależy od tego, jaką presję rodzic nakłada na siebie i na dziecko. I według mnie ta presja nie sprzyja temu, żeby komunikacja swobodnie i naturalnie się rozwijała. Ale jeżeli potraktujemy naukę mówienia dla dwulatka jako właśnie taką przyjazną pielęgnację, jako takie zabawy, które dziecku mogą się spodobać, to trudno przekroczyć tę granicę. Możemy się bawić w rysowanie, rysować wspólnie z dzieckiem, ale zamiast pytać uparcie: „A co to?”, „a powiedz”, „a powtórz”, „jak to się nazywa?”, „a co to jest?”, pytamy dziecko po prostu: „Co ci teraz narysować?”. Jeżeli maluch wypowiada na razie mało słów, np. ma w swoim słowniku cztery słowa, to będzie się kręcił wokół nich i nie będzie w stanie powiedzieć czegoś innego. Ale przecież rodzic może coś zaproponować. Na przykład: dziecko w kółko mówi, że chce, żeby mu narysować „koko” (w znaczeniu „kura”), rodzic może powiedzieć: „Zobacz, kura już jest, to może teraz narysujemy ja-ja”. I znowu mamy łatwe do wypowiedzenia słowo, to są dwie sylaby otwarte i na dodatek takie same. Może dziecko zgodzi się na to i chcąc rodzicowi potwierdzić, że się zgadza, wypowie to słowo. Ani nie użyłam słowa „powiedz”, ani „powtórz”, ani nie prosiłam dziecka, tylko po prostu weszłam z nim w zabawę i maluch mając chęć ze mną w tę zabawę się bawić, wypowiedział słowo.

MK: A kiedy rodzic jest zmęczony albo potrzebuje chwili na ciepłą kawę, czy wtedy te wszystkie zabawki, które mówią, wiesz, szczeniaczki, garnuszki z klocuszkami – czy one mogą nas wesprzeć w rozwijaniu umiejętności komunikacji dziecka?

UP: One nas mogą wesprzeć w wypiciu kawy, ale nie w rozwijaniu umiejętności komunikacyjnych dziecka. Udowodniono już, że dzieci, które mają dużo tych zabawek (grających, śpiewających zabawek, które same mówią), mniej wchodzą werbalnie w kontakt z rodzicami. A skoro już coś gra, mówi i śpiewa, to być może rodzic nie ma takiego poczucia, że powinien z dzieckiem rozmawiać. Być może dziecko nie ma wtedy też takiej potrzeby, żeby jakąś komunikację inicjować, bo ta komunikacja się dzieje sama, gdzieś tam obok nich, obok dziecka i obok rodzica. Dlatego ja nie jestem zwolennikiem zabawek grających. Jest też drugi argument, który mówi o tym, dlaczego te zabawki, mimo zapewnień producenta, jednak nie rozwijają mowy – dziecko, żeby rozwijać mowę, musi nie tylko słuchać, ale też patrzeć. Dlatego zachęcam do tego, żeby starać się zwracać uwagę malucha na naszą twarz i dla dzieci przed trzecim rokiem życia, niestety mimo tego, że kawa jest zimna, rodzic jest najlepszą zabawką, najbardziej interaktywną, bo jest najbardziej responsywną zabawką. My jako dorośli bardziej możemy się dostosować do poziomu i do możliwości dziecka. I dlatego nie zawsze jest tak, że dziecko, które pójdzie do placówki edukacyjnej, do żłobka czy do przedszkola, to “się rozgada”. Dziecku jest dosyć trudno nabyć mowę od rówieśników, dlatego że rówieśnicy nie są właśnie na tyle responsywni, na tyle dostosowujący się do poziomu dziecka, które jeszcze mało mówi. Dorośli mogą wymodelować ten sposób komunikacji, np. użyć łatwiejszego artykulacyjnie synonimu, ale inne dzieci nie będą takie cierpliwe i nie będą starały się tłumaczyć w nieskończoność, dopóki nie znajdą porozumienia.

MK: Zabawki tworzą również pewnego rodzaju tło, które może sprawiać, że rodzic mówi mniej. Rozumiem, że podobnie jest z włączonym telewizorem, ale także radiem, które sprawiają, że ktoś coś do nas mówi i mamy często trochę mniejszą motywację, żeby tę ciszę zapełnić własnymi komunikatami kierowanymi do dziecka.

UP: Tak, również może tak być. Nie chodzi o to, żebyście w ogóle nie włączali muzyki, bo jeżeli Wam to sprawia przyjemność, to oczywiście jakaś część dnia może być wypełniona muzyką, ale trzeba tu znaleźć taką zdrową granicę. Jeżeli widzicie, że moment, w którym włączacie radio, jest momentem, w którym Wasze dziecko milknie i przestaje inicjować komunikację, to powinna Wam się zapalić właśnie taka lampka. Te momenty powinny być kontrolowane przez Was, ustalamy sobie jakąś porę dnia, kiedy wspólnie słuchamy muzyki, ale nie włączamy jej na cały dzień.

MK: Dziękuję Ci za rozmowę.

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

Czym jest metoda Self Reg i samoregulacja? Wywiad z dr Jagodą Sikorą

sylwetka rozmówcy wywiadu w tekście

 

Dr Jagoda Sikora jest ekspertką w Parentflixie, czyli moim klubie online dla rodziców. 

 

Jagoda o sobie

Jestem psychologiem dziecięcym w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej dzieci i młodzieży, doktorem psychologii i facylitatorem metody Self-Reg. Moje naukowe zainteresowania koncentrują się w około macierzyństwa i psychologii rozwojowej. Uwielbiam swoją pracę i z chęcią wspieram dzieci i rodziców w radzeniu sobie z wyzwaniami, które stają na ich drodze. Szczególnie bliski jest mi temat regulacji emocji. Posiadam doświadczenie w pracy klinicznej, które zdobywałam i ciągle zdobywam pracując z dziećmi i młodzieżą między innymi w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka na licznych oddziałach somatycznych oraz w innych placówkach wsparcia ambulatoryjnego  i dziennego. Pracuje również na Uniwersytecie Śląskim w Instytucie Psychologii na stanowisku adiunkta oraz prowadzę szkolenia dla specjalistów i rodziców. Przeprowadziłam ponad 1000 godzin szkoleń i zajęć dydaktycznych.

Ukończyłam dwa poziomy szkolenia certyfikacyjnego z podejścia Self-Reg (metody samoregulacji), studium terapii dzieci i młodzieży oraz kurs podstawowy podejścia skoncentrowanego na rozwiązaniach TSR. Odbyłam liczne szkolenia z zakresie pracy interwencyjnej i diagnostycznej z dziećmi i młodzieżą.  W 2020 redagowałam merytorycznie książkę Agnieszki Stążki-Gawrysiak „Self-regulation. Szkolne wyzwania” wydaną przez Znak oraz rozpoczęłam działalność psychoedukacyjną w przestrzeni internetu. Prywatnie jestem żoną jednego męża i mamą trójki chłopców, którzy stale motywują mnie do rozwoju.

Magdalena Komsta: Czym w ogóle jest Self-reg i co tak naprawdę znaczy ten termin? 

Jagoda Sikora: Jest to metoda samoregulacji, bo Self-reg to jest po prostu skrót od Self-regulation, czyli z angielskiego: termin oznaczający „samoregulację”. Spodziewam się, że zaraz możesz mi zadać pytanie – co to jest samoregulacja. Samoregulacja jest taką umiejętnością, dzięki której rozpoznajemy nasze sygnały stresu, rozpoznajemy rzeczy, które nas stresują, podnoszą nam napięcie i staramy się działać adekwatnie. Możemy mówić o pewnej świadomej samoregulacji, czyli właśnie pochylaniu się nad naszymi sygnałami stresu i stresorami, ale możemy też mówić o pewnych mechanizmach mniej świadomych, które również stosujemy. 

MK: Zawsze przychodzi mi do głowy takie pytanie: jak się ma samoregulacja do samokontroli? Bo te terminy wydają się być podobne.

JS: Stuart Shanker, czyli twórca metody Self-reg, zebrał te wszystkie definicje samoregulacji i starał się popatrzeć na nie z różnych perspektyw i okazało się, że jest bodajże 440 definicji samoregulacji, które są w różny sposób opisywane. Tak jak powiedziałaś, samoregulacja i samokontrola to nie są te same mechanizmy. Jeżeli miałabym wytłumaczyć, czym się różni samoregulacja od samokontroli (a nawet w podręcznikach z psychologii rozwojowej często mamy te terminy stosowane zamiennie, co tak naprawdę jest błędem), to samokontrola jest takim mechanizmem hamowania. Ja tę metaforę hamowania bardzo lubię, bo ona przypomina nam też, jak funkcjonujemy w ramach emocji, i jeżeli miałabym porównać właśnie emocje do na przykład jazdy autostradą, to powiedziałabym, że często potrafimy rozwinąć bardzo, bardzo dużą prędkość, a samokontrola będzie takim ostrym hamowaniem. Nic się z naszym samochodem nie stanie, jeżeli będziemy ostro hamować raz na jakiś czas, bo na przykład nagle coś nam wyskoczy i musimy zareagować. Ale jeżeli hamujemy w ten sposób bardzo często, rozpędzamy się do 180 km/h i co trzy, cztery kilometry hamujemy do zera, no to nie dojedziemy do domu, a zetrzemy już pewnie klocki hamulcowe (i jeszcze inne rzeczy, o których nie mam pojęcia, a które są w naszym samochodzie). Podobnie jest z emocjami. Jeżeli ciągle hamujemy nasze reakcje emocjonalne, cały czas podejmujemy właśnie takie próby ich stłumienia, nie zastanawiamy się nad tym, co czujemy, to dochodzimy czasami do takiego kresu i wtedy nam się „ulewa” emocjonalnie i na przykład krzyczymy, jest nam bardzo trudno, wpadamy do czarnej dziury napięcia.

Jeśli do jazdy samochodem porównalibyśmy również samoregulację, to będzie to taka umiejętność, która polega na spoglądaniu na kontrolki, które są w samochodzie, taka uważność na to, co się dzieje dookoła. Czyli – nie będziemy tylko jechać te 180 km/h, nie patrząc na to, co się w ogóle dzieje, tylko będziemy na bieżąco reagować na sytuacje na drodze, na sytuacje, które dzieją się w nas, gdy coś jest dla nas trudne i nie będziemy tym samym często dopuszczać do takiego gwałtownego hamowania. 

MK: Te dwa terminy – samokontrola i samoregulacja emocjonalna – mogą się teraz bardzo fajnie łączyć w kontekście postanowień noworocznych, bo mam poczucie, że my często, gdy  myślimy na przykład „nie będę jadła tyle słodyczy” albo „nie będę krzyczeć na moje dzieci”, myślimy właśnie o samokontroli – powstrzymam się od jedzenia wieczorem tych słodyczy, powstrzymam się od krzyczenia na moje dzieci. Dlaczego zatem warto się uczyć samoregulacji, a niej samokontroli, tego powstrzymywania się od słodyczy czy krzyczenia „siłą woli”? 

JS: Metafora diety, o której powiedziałaś w kontekście samokontroli, jest bardzo trafna, bo jeżeli założę, że odchudzam się od pierwszego stycznia i chcę się na koniec miesiąca zobaczyć w sukience w rozmiarze 38 (co w mojej sytuacji jest troszkę abstrakcyjne), kupię sobie wtedy nową sukienkę, a teraz będę się odchudzała, to wybieram jakąś ekstra dietę, na przykład „kawa i kapusta”. Pierwszego dnia wcinam kapustę, zapijam kawą, trzymam się mojej wizji, że będę mieć sukienkę w rozmiarze 38. Drugiego dnia też mam ciągle wizję tej sukienki. Trzeciego dnia nie jest mi łatwo, ale ciągle się trzymam. Czwartego dnia przechodzę koło piekarni, gdzie pachnie mi świeżutki chlebek. Najprawdopodobniej wezmę na miejscu bochenek. I to się stanie dlatego, że w sytuacji wysokiego napięcia, kiedy ciągle hamujemy i hamujemy, tracimy niejako pełen dostęp do naszej kory nowej, a w niej są przecież wszystkie zaawansowane funkcje, takie jak myślenie abstrakcyjne czy myślenie logiczne. No i ja w końcu będę w takim napięciu, w kontekście tego głodu, który będę odczuwała, że nie będę już myślała abstrakcyjnie o tej sukience 38, tylko wejdę w klimat „muszę zjeść, bo moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone”. I to samo stanie się właśnie, jeżeli porównamy to do naszych emocji. Dlatego myślę, że trzymanie się samokontroli tutaj może nas troszkę zwieść na manowce. I dlatego warto się uczyć samoregulacji, bo to samo można uzyskać, nawet tę dietę, regulując się – uważnie przyglądając się moim potrzebom, patrząc na moje zapotrzebowanie na białka, tłuszcze, węglowodany, rozbijając posiłki na 4 czy 5 w ciągu dnia. Czyli ja mogę ten sam efekt uzyskać, regulując pewne moje potrzeby, a nie działając tylko na zasadzie hamulca i powstrzymywania się przed zrobieniem czegoś. Podobnie jest też z emocjami (ze złością na przykład) – ciągłe powstrzymywanie się i hamowanie nie wpływają na nas dobrze. 

MK: Na czym konkretnie polega metoda Self-reg? 

JS: Metoda Self-reg to jest pięć kroków. Pięć kroków, które mają nas prowadzić właśnie do pogłębienia wiedzy o sobie, o innych. 

Pierwszy z nich to jest rozpoznawanie sygnałów stresu, sygnałów rosnącego napięcia. Czyli patrząc na te ciastka, o których wspomniałaś wcześniej, będę szukała w ciągu dnia sygnałów, które informują mnie o tym, że na przykład jestem głodna, że jakieś moje podstawowe potrzeby nie są zaspokojone – będę szukała sygnałów, które informują mnie o tym, że rośnie mi napięcie. To będzie taki pierwszy element: rozpoznawanie sygnałów stresu. Ten pierwszy krok jest według mnie również bardzo przydatny w kontekście dzieci. Patrzymy na zachowanie dziecka przez pryzmat stresu i tego, że zachowanie jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, a pod spodem jest cała góra różnych sytuacji trudnych i różnych stresorów. 

MK: Powiedziałaś o tym pierwszym kroku z pięciu, a co jest po tym, jak przyjrzymy się już tym sygnałom stresu, zachowaniom – czyli jaki jest krok drugi? 

JS: Mamy zachowanie, które jest wierzchołkiem góry lodowej i potem nurkujemy i szukamy stresorów, czyli szukamy różnych takich sytuacji, różnych takich elementów, które generują to napięcie. A szukamy w pięciu obszarach. Na przykład stresorem biologicznym jest głód. 

MK: Myślę sobie też o pragnieniu, bo mam poczucie, że często dzieci nie mówią, że chce im się pić, a potem się okazuje, że jednak chciało im się pić i dlatego nietypowo się zachowywały. 

JS: Tak, dokładnie. Wśród tych stresorów biologicznych jest również sen. Nie tylko za mała jego ilość, ale też na przykład sen zły jakościowo. Tych stresorów biologicznych jest całkiem sporo. 

Dalej mamy obszar emocji, czyli różne sytuacje, które dla dziecka są na przykład nowe, trudne. Pojawia się jakaś zazdrość, jakaś rywalizacja, coś nowego i to też mogą być stresory dla dziecka. 

Potem mamy obszar poznawczy. Tych stresorów tu jest również bardzo dużo, bo to są te stresory związane z edukacją, z uczeniem się, z samooceną. Czyli te wszystkie stresory związane z myśleniem, to są wszystkie stresory, które mogą podnosić napięcie dziecku, czyli na przykład jakaś nowość – „jest mi trudno się do jakiejś sytuacji przystosować; ja nie rozumiem”. 

Gdy wsiadłam pierwszy raz do samochodu z automatyczną skrzynią biegów, to dla mnie to był właśnie stresor poznawczy, bo moja ręka szła w prawo, noga w lewo i kompletnie nie wiedziałam, jak mam tym jechać. Mimo że wszyscy mnie zapewniali, że to jest takie proste i od razu się przestawię. 

Potem mamy jeszcze obszar społeczny, czyli obszar relacji. Istnieje wiele stresorów, które nas w relacjach z innymi ludźmi potrafią mocno wyprowadzić z równowagi. Dla wielu dzieci są one jednak czasami takie nieoczywiste. Mam wrażenie, że dla dorosłych one są bardziej dostępne, ale dla dzieci pewne relacje mogą być bardzo trudne.

I ostatni obszar, w którym szukamy tych stresorów, to obszar prospołeczny, czyli obszar takich stresorów, które nie w bezpośredni sposób dotyczą dziecka, ale jednak podnoszą mu poziom napięcia. Na przykład dziecko pięcioletnie obejrzy Wiadomości czy Fakty w TVN-nie, gdzie będzie ukazany obraz wojny. Ono to zobaczy i chociaż ta wojna nie będzie dotyczyła jego bezpośrednio, to obraz, który widziało, bardzo mocno je dotknie i będzie ono odczuwało napięcie z tytułu tego niezrozumienia i tej trudnej sytuacji, którą obserwowało. 

 

 

MK: Czyli najpierw się przyglądamy tym sygnałom stresu, które się pojawiły, czasami trochę retrospektywnie, patrząc, co się działo przed tym, jak pojawił się wybuch. Później zastanawiamy się nad tymi stresorami w pięciu różnych obszarach. Jaki jest krok trzeci Self-Regu? 

JS: Krok trzeci to tak naprawdę redukcja napięcia. Najpierw mamy sygnał, potem nurkujemy, szukamy stresorów i jak już wiemy, co jest dla nas tym stresorem, to szukamy strategii, które pomogą nam ten stres zredukować. Część z tych strategii może polegać na profilaktyce, czyli tak jak mówiłyśmy już o głodzie, o pragnieniu. Często jest tak, że nawet gdy zaspokoimy daną potrzebę, to jednak trochę trwa, zanim nam napięcie odpuści. Ja mam postanowienie numer jeden – nigdy nie wracać głodna do domu, do dzieci, na przykład z pracy, bo wiem, że jestem wtedy w dużym napięciu i nawet jak coś na szybko zjem, to trochę czasu upłynie, zanim się ureguluję. Moim elementem redukcji napięcia, które generuje głód, jest zjedzenie nawet małego posiłku, zanim wrócę do domu i wejdę w okno tego całego szaleństwa. 

Tych sposobów na redukcję jest bardzo wiele, bo tak naprawdę bardzo różne są stresory. Będziemy więc starać się znaleźć indywidualne stresory danego dziecka, danej osoby i wymyślić strategie, które pomogą zredukować napięcie, które dane stresory generują. Myślę, że to szumnie brzmi – strategia redukcji napięcia – ale czasem to są zupełnie drobne rzeczy, które możemy zrealizować w ciągu dosłownie kilku minut. Jak na przykład ustawienie przypomnienia w telefonie, żeby pić więcej wody, albo zastanowienie nad tym, czy jestem głodna. Czasami mam tak (w takim pędzie jak coś robię), że nawet nie pamiętam, ile herbat wypiłam, czy coś zjadłam, i orientuję się, dopiero gdy widzę, że kubek jest pusty.

I tu chodzi właśnie o to zatrzymywanie się i sprawdzenie czasami, czy ja zjadłam, czy wypiłam. Często to nie muszą być bardzo wielkie strategie, typu – muszę na 40 minut gdzieś wyjść, żeby się zredukować, chociaż nie ukrywam, że to by mi pomogło. Czasem to są drobne rzeczy. Na przykład zamknięcie się w ciemnej łazience – taka mała kabina sensoryczna, w której odcinamy się od bodźców i odpoczywam przez dwie minuty. Czasem to jest bardzo wiele małych reduktorów napięcia, dzięki którym staram się właśnie obniżyć moje napięcie.

MK: Znam osoby, które – by zredukować napięcie – śpiewają sobie pieśni religijne. Wielu ludziom pomaga ruch, taniec, nawet z dzieckiem. Myślę też, że wielu z nas jest niestety skażonych takim zniekształceniem myślenia, które nazywa się „wszystko albo nic”. Czyli – ja to się odstresuję tylko wtedy, gdy pojadę do SPA na trzy dni bez dzieci. A ponieważ to się zdarzy najwcześniej za rok czy nawet kilka lat, to właściwie ja nic teraz nie mogę zrobić. A tak nie jest. Wiem, że dla wielu osób sposobem na redukcję stresora biologicznego, jakim jest hałas, jest noszenie stoperów. Przy stoperach czy słuchawkach wygłuszających nadal słychać dzieci i to nie jest tak, że jesteśmy zupełnie odcięci od bodźców. Ale hałasy słyszymy co najmniej kilkanaście decybeli ciszej i to robi ogromną różnicę niektórym mózgom.

JS: Myślę, że te strategie – tak jak powiedziałaś – to właśnie te krótkie, wyrywane różne chwile. Ale też korzystanie z automatyzacji. To jest bardzo fajne, że możemy korzystać z aplikacji, z przypomnień, zegarów, z różnych takich rzeczy, które zdejmują z naszego mózgu konieczność pamiętania na przykład o tym piciu wody. Jest teraz mnóstwo aplikacji na telefon, które same będą przypominać, żeby się napić, i warto zdjąć z siebie obowiązek pamiętania o swoich potrzebach jako kolejne zadanie z listy do wypełnienia i właśnie posłużyć się tą automatyzacją. 

MK: Mamy redukcję. To był krok numer trzy. Co dzieje się potem

JS: Krok czwarty, czyli kształtowanie samoświadomości. To jest taki krok, który tak naprawdę to zaczęliśmy robić już w kroku pierwszym. Kiedy pochylamy się nad sygnałami stresu, to to już pogłębia naszą samoświadomość, bo skanujemy ciało, zastanawiamy się nad tym, gdzie czujemy napięcie, albo patrzymy na nasze dziecko przez te self-regowe okulary i szukamy. Krok czwarty jest zatem takim krokiem, w którym na przykład możemy zastanowić tak na spokojnie nad tym, co się wydarzyło – jaki był ten wierzchołek góry lodowej, jakie stresory się pojawiły i jakie strategie redukcji napięcia zadziałały.

To jest też taki bardzo, bardzo silny zwrot w kierunku uważności. Twórca Self-regu Stuart Schenker zachęca do tego, żeby praktykować uważność i ćwiczyć ją w codziennym życiu. Właściwie to jest coś, o czym zaczęłyśmy już mówić przy redukcji napięcia, bo to monitorowanie (czy ja piłam, czy jadłam) to już jest taki zwrot w tamtą stronę. Gdyby chcieć tak bardzo uprościć (a nie jestem ekspertem od uważności), to Self-reg zaczerpnął z uważności właśnie to, żeby robić krótkie ćwiczenia. I tutaj to jedzenie, o którym mówiłyśmy, jest dla mnie na to bardzo dobrym przykładem. 

Jemy bardzo szybko i czasami nawet nie wiemy, ile zjedliśmy, czy było dobre, czy było ciepłe, czy zimne. Czasami robimy jedynie „wsad jedzeniowy”. Byleby zaspokoić poziom cukru. A w ramach ćwiczenia uważności możemy na przykład zjeść posiłek i zastanowić się nad tym, czy nam to smakowało, jaka była tego konsystencja, jaki był zapach; możemy wypić kawę i pomyśleć o tym, czy nam się jej zapach jakoś kojarzy.

W tym kroku chodzi o to, żeby się zatrzymać nawet trzy razy w ciągu dnia, chociaż na minutę, ale się zatrzymać na jakiejś jednej czynności, którą robimy. To, co już też powiedziałyśmy – my bardzo dużo rzeczy robimy, nasz mózg jest bardzo mocno przeciążony ilością czynności, tym obciążeniem mentalnym, a w ramach kroku czwartego zatrzymujemy się na chwilę i zastanawiamy się: „Jak ja się teraz czuję? Co ja teraz robię?”. Czyli – myjąc naczynia, nie myślę o tym, jaką mam jeszcze listę zadań do wykonania, ale koncentruję się teraz na tym, jaka ciepła woda spływa mi na ręce. To się może wydawać trochę odjechane, ale jeżeli zaczniemy to praktykować, to nagle możemy odkryć całkiem ciekawe rzeczy, które w nas się dzieją. Myślę, że to jest fajne i warto poszukać informacji, filmów na temat uważności – mindefullnes.

MK: A co jest numerem pięć?

JS: Numer pięć to jest akcja regeneracja. I o ile przy kroku trzecim mówiłyśmy o tym, żeby zredukować napięcie (czyli strzelamy w konkretne stresory, staramy się obniżyć napięcie), to w regeneracji staramy się bardziej naładować nasze baterie, niekoniecznie uderzając w konkretny stresor. Niektóre rzeczy zatem, które będziemy robić w kroku trzecim i które mają na celu zredukowanie napięcia, będą spójne z tymi z kroku piątego. Ale będą też takie czynności, takie aktywności, które niekoniecznie będą wymierzone w konkretne stresory, ale będą miały za zadanie doładować nam baterie. Na przykład, gdy mówimy o hałasie, to tutaj strategią redukcji będzie, powiedzmy, włożenie zatyczek, a strategią regeneracji może być puszczenie sobie jakiejś przyjemnej muzyki, żeby jeszcze bardziej doładować się pod takim względem sensorycznym.

MK: Zastanawiam się nad tym, jakie Ty jako ekspertka Self-Regu masz akcje regeneracje. Co robisz, żeby się zregenerować?

JS: Ja przede wszystkim staram się dużo spać. To nie jest do końca właściwie moja strategia redukcji napięcia, ale właśnie zadbanie o doładowanie moich baterii. Staram się sobie układać plan dnia i trzymać się go – na przykład wypić kawę w ulubionym kubku, bo wiem, że te 5 minut z tą kawą, kiedy nawet przez szybę nam nie świeci słońce, od razu sprawiają, że czuję się po prostu lepiej. Czasem nie mam możliwości uderzyć w konkretny stresor, bo mam trójkę dzieci i nie jestem w stanie tego ogarnąć. Ale czasami są takie sytuacje, kiedy staram się podnieść sobie poziom energii, doładować moje baterie i na przykład wyjść z tym kubkiem kawy, puścić sobie ulubioną piosenkę na YouTubie, zrobić cokolwiek, nawet małego, żeby nie dopuścić do rozładowania całkowitego baterii.

Warto sobie zrobić listę regeneracji, czyli tego, co mnie regeneruje. Bo tak jak mówiłaś, czasami sięgamy i mówimy: „Ach, mogę jechać na Bahamy. Tam na pewno się zregeneruje”. Ale jest bardzo dużo małych sposobów na to, żeby doładować własne akumulatory, tylko trzeba trochę poszukać, bo każdy z nas ma różne sposoby na regenerację. 

Zastanawiam się, w kontekście tego, co powiedziałeś, na ile taki stały kontakt z Internetem i mediami społecznościowymi może nam pomóc lub zaszkodzić. Czy czytanie tych informacji zdrowotnych o pandemii nie jest czynnikiem, który nam szybciej rozładowuje baterię?

MK: Często, gdy myślimy o regeneracji, to myślimy o strategiach związanych z umysłem i nauką, czytaniem, oglądaniem. Czasem chyba za mało jednak robimy dla ciała, dla rozładowania napięcia, które gromadzi się w mięśniach. Czy te pięć kroków wykonuje się zawsze w tej samej kolejności?

JS: Generalnie one są ułożone w taki sposób, żeby właśnie pochylić się nad sygnałami stresu, potem poszukać stresorów i je zredukować. Ale często jest tak, że żeby dostrzec, że dziecko nie robi mi na złość, potrzebuję się najpierw zregenerować i trochę odpocząć, żeby w ogóle móc o tym myśleć w ten sposób.

Najlepiej zacząć od samoregulacji rodzica, dlatego że ona mocno wpływa na to, jak funkcjonują dzieci, czyli – jak ja jestem zestresowana i napięta, nawet gdy przykleję na moją buzię piękny uśmiech i powiem: „Jestem taka zregenerowana”, to moje dzieci od razu będą wyczuwały moje napięcie, będzie działał rezonans limbiczny, czyli ten mechanizm, poprzez który dzieci właśnie w taki nieświadomy sposób wyczuwają napięcie, zwłaszcza w relacjach z bliskimi.

MK: A gdybyś miała tak na zakończenie naszej rozmowy powiedzieć o tym, jakie jest najważniejsze przesłanie nauki samoregulacji, to co by to było?

JS: Byłoby to chyba to, że bardzo ważne jest, żeby ubrać self-regowe okulary łagodności i popatrzeć na siebie i na dziecko właśnie przez pryzmat tego, że bardzo wiele zachowań wynika z tego, że towarzyszy nam wysokie napięcie, że jest nam trudno. 

Jeszcze jeden element, o którym bardzo chciałam powiedzieć, to to, że w samoregulacji nie ma gotowców. To może wydawać się trudne, że mamy różne sygnały, różne stresory, ale to jest dla mnie ogromna wartość. Nie ma jasnych protokołów, gdzie możemy odhaczyć, że tak i tak zrobimy i to zadziała. I to jest z jednej strony trudne, ale to jest ogromna wartość, że właśnie nie ma gotowców. Warto pochylić się nad samym sobą, nad konkretnym dzieckiem i poszukać, pozastanawiać się nad tym, co zabiera nam energię, a co podnosi napięcie, co stresuje, a co ładuje nasze baterie.

MK: I właśnie w tej fascynującej drodze przez naukę samoregulacji będziesz towarzyszyć nam w Klubie online dla rodziców!

 

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Uratowaliśmy małego człowieka. Rozmowa o rodzicielstwie zastępczym

Uratowaliśmy małego człowieka. Rozmowa o rodzicielstwie zastępczym

Wpis powstał we współpracy z marką WaterWipes

Zostałam zaproszona przez markę WaterWipes – producenta chusteczek dla niemowląt, które mają w składzie wyłącznie 99,9% czystej wody i dodatek ekstraktu z pestek grejpfruta – do włączenia się do kampanii #rodzicielstwobezfiltra, która skupia się na pokazaniu macierzyństwa i ojcostwa we wszystkich jego aspektach, także tych trudnych i rzadko omawianych. Pod tym linkiem można znaleźć inne publikacje i filmy powstające w ramach tej kampanii, które będą się ukazywały przez cały przyszły rok, a także informacje o bezpłatnych webinarach, organizowanych przez WaterWipes.
 
W przyszły wtorek, 29. grudnia poprowadzę live na instagramowym koncie WaterWipes – opowiem o tzw. czwartym trymestrze, czyli pierwszych trzech miesiącach życia z niemowlakiem.
 
 
Gdy usłyszałam o tym, że WaterWipes chce nie tylko mówić o tradycyjnym rodzicielstwie, ale chce oddać głos tym rodzinom, o których najczęściej zapomina się w publicznym przekazie, nie wahałam się ani chwili. Moi Czytelnicy wiedzą, że nie mam problemu z pisaniem nie tylko o blaskach, ale i o trudnościach rodzicielstwa i bardzo zależy mi na tym, żeby używać swoich zasięgów odpowiedzialnie. Dlatego propozycja, by dołączyć do budowania inkluzywnej przestrzeni, w której możemy opowiedzieć historie rzadziej słyszanych rodzin, spotkała się z moim entuzjazmem.
 
 
 

Pomyślałam o rozmowie z kobietą, której dotychczas nie poznałam osobiście, ale której działalność uważnie śledzę i uważam za jedną z najmądrzejszych osób, na które w życiu trafiłam. O rodzicielstwie zastępczym zgodziła się ze mną porozmawiać Anna Krawczak – mama czwórki dzieci, badaczka Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem, doktorantka Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
To nie jest rozmowa krótka ani wesoła – ale wierzę, że bardzo potrzebna nam wszystkim.
 
Magdalena Komsta: Stałaś się w polskim Internecie głosem rodzin zastępczych. Jak do tego doszło?  

Anna Krawczak: Doszło do tego dzięki temu, że nie jestem już rodziną zastępczą. Adoptowałam moje dzieci, co ostatecznie je zabezpieczyło i uwolniło mój głos. Aktywne rodziny zastępcze nie są w dobrej pozycji, aby krytykować system, ponieważ od niego bezpośrednio zależą. To oznacza, że niesubordynacja może się spotkać z konsekwencjami, a najbardziej  bezwzględną z nich jest przeniesienie dzieci do innej rodziny zastępczej lub straszenie, że tak się zdarzy. Są też kary mniej dla dzieci dotkliwe, ale utrudniające życie rodzinom: odmawianie podpisywania umów przez powiaty, mnożenie trudności, nasyłanie uporczywych kontroli. Jedna ze znajomych rodzin zastępczych miała nieprzyjemności z tak błahego powodu, że… udostępniła jeden z moich krytycznych wpisów. Od razu odezwał się do niej koordynator rodzinnej pieczy zastępczej z sugestią, że jeśli nie podoba jej się system to może zrezygnować, a dzieci pójdą do domu dziecka. „Bo ta praca to poświęcenie” – pouczył ją – „jeśli nie umie się pani poświęcać to najwyraźniej minęła się pani z powołaniem. Ja się poświęcam jako koordynator od lat i nie narzekam”. Wpis, o którym mówię, był niezwykle obrazoburczy… Dotyczył tego, że rodziny niezawodowe nie mają prawa do urlopu. Bo nie mają. A mimo to oburzył koordynatora, który uznał, że rodzina zastępcza nie ma prawa czuć się zmęczona, więc najlepszym pomysłem będzie ją zastraszyć. Na pewno dzięki temu się zrelaksuje, to jak ekwiwalent urlopu nad morzem.

MK: Słyszę złość. Dzięki tej złości na system zrobiło się o Tobie w mediach. Ostatnio, gdy – za jej zgodą – opowiedziałaś publicznie o Kasi, matce zastępczej piętnaściorga dzieci, która nie otrzymuje za swoją pracę ani złotówki. 

AK: Kasia jest osobą jedną na miliard. W jej historii fascynuje mnie między innymi to, jak bardzo to, co robi, nie obchodzi systemu. Oto jest młoda kobieta, która pierwsze dzieci przyjęła do rodziny zastępczej jako… dwudziestolatka. Obecnie szkoli inne rodziny zastępcze, wyciąga dzieci z niewyobrażalnych deficytów, daje im drugie życie, miłość, dom i rodzinę. Jest im całkowicie oddana. Efekty widzą wszyscy: szkoła, biegli sądowi, terapeuci, eksperci od traumy wczesnodziecięcej, koordynator i sędziowie. Jej segregatory pękają w szwach od zaświadczeń wydawanych przez specjalistów zachwyconych jakością rezultatów jej pracy terapeutycznej, entuzjastycznych opinii, świstków potwierdzających, że robi fantastyczną robotę. Dostała nawet prezydencki krzyż zasługi za to, co i w jaki sposób robi.  Ale jednocześnie od 11 lat nie może się doprosić od powiatu podpisania z nią tzw. umowy o zawodowstwo: jest rodziną niezawodową, co oznacza, że pomimo wychowywania dwanaściorga dzieci (trójka jest już w procesie usamodzielnienia) nie otrzymuje za to pensji. Ani ubezpieczenia. Żadnej osłony socjalnej. Jest wolontariuszką. Jednocześnie każdego roku powiat dzięki jej pracy oszczędza na czysto 42 000 zł na każdym dziecku umieszczonym w jej rodzinie. Przypomnę, ze dzieci jest piętnaścioro – jedne są członkami rodziny Kasi od 11 lat, inne od sześciu, ośmiu, od roku. Razem zbierają się z tego milionowe oszczędności dla powiatu.

MK: Milionowe?

AK: Miesięczne utrzymanie dziecka w rodzinie zastępczej kosztuje powiat 1141 zł. Umieszczenie tego samego dziecka w placówce, zwanej popularnie ‘domem dziecka’ kosztuje powiat prawie pięciokrotnie więcej: 5044 złotych. Miesięcznie. A rocznie ponad 60 tysięcy złotych.

Tymczasem Kasia samodzielnie rozwozi swoją dwunastkę po szkołach, przedszkolach, terapiach i poradniach samochodem osobowym na trzy tury. Bowiem ułatwienie w postaci zakupu dla jej rodziny busa nie przyszło urzędnikom głowy, nie ma na to przepisu. Podobnie jak na adaptację budynku gospodarczego na jej posesji, który Kasia musi przekształcić w budynek mieszkalny, bo jej rodzina zwyczajnie się nie mieści w starym domu, jest ich za dużo. Więc Kasia planuje wziąć kredyt. Jedenaście lat życia jako rodzina zastępcza nauczyło ją podstawowej zasady znanej wszystkim rodzinom zastępczym: jesteś sama i musisz sobie poradzić.

MK: Czy po tym, gdy opisałaś tę historię – znam personalia Kasi, więc sama sprawdziłam, że jest prawdziwa – coś się zmieniło?

AK: To, że opisałam tę historię, spowodowało pielgrzymki mediów i polityków do powiatu Kasi, wywołało lawinę oburzenia i interwencji, ale fakt jest taki, że powiat tej umowy i tak wciąż nie podpisał. I myślę, że starosta i rada powiatu czują się nieprawdopodobnie sprytni i zachwyceni sobą, bo koniec końców okazało się, że może interweniować sama Kancelaria Prezydenta RP, ministerstwa i politycy z prawej do lewej, a powiat po prostu uśmiecha się i mówi „tak, jesteśmy zachwyceni pracą pani Kasi i nie mamy żadnych zastrzeżeń, ale nie mam pańskiego płaszcza, i co nam pan zrobisz?”. To nieprawdopodobne, a jednak się dzieje. 

MK: Przerażające. Kasia zaczęła jako bezdzietna dwudziestolatka. Twoja historia jest inna. Jak w ogóle można w Polsce zostać rodziną zastępczą?

AK: Cóż, zasadniczo trzeba się skontaktować z organizatorem rodzinnej pieczy zastępczej na swoim terenie. Z reguły będzie to powiatowe centrum pomocy rodzinie, czasem ośrodek pomocy społecznej. No i trzeba spełnić wymagania formalne: niekaralność, prawidłowa motywacja, kompetencje wychowawcze sprawdzane testami i rozmową z psychologiem. Zatrudnienie lub stałe źródło dochodu. Dobry stan zdrowia. Warunki lokalowe. Potem szkolenie na rodzinę zastępczą, praktyki i wreszcie – kwalifikacja, jeśli trenerzy potwierdzili, że rodzina lub osoba „nadają się”.

Ważniejsze jest jednak, jakimi drogami dochodzi się do zostania rodziną zastępczą. Moim zdaniem wszystko zaczyna się w głowie i to jest pierwszy etap, do którego wiele osób nawet nie dociera. Pomyślenie o byciu rodziną zastępczą jest ważne. Poświęcenie tej myśli kilkunastu minut, rozważenie jej na serio. Co by się wtedy stało? Jak zmieniłoby się nasze życie? W jaki sposób moglibyśmy zmienić życie jakiegoś dziecka – trwale, prawdziwie, nie doraźnie? Warto sobie uprzytomnić, że statystycznie w każdej szkole czy przedszkolu znajduje się co najmniej jedno dziecko umieszczone w pieczy zastępczej. Te dzieci są wśród nas, to nie są ‘inne’ dzieci. To są takie same dzieci jak te nasze, natomiast dźwigają bagaż krzywd wyrządzonych im przez dorosłych. Przypalanie papierosami, molestowanie, głodzenie, zaniedbywanie emocjonalne, przywiązywanie do łóżeczka, aby rodzice mogli oddawać się życiu towarzyskiemu. Przemoc w każdym możliwym obszarze. Większość wrażliwych ludzi na całą tę niezawinioną nędzę dzieciństwa aplikuje grudniową zbiórkę pieniędzy lub prezentów gwiazdkowych w nadziei, że to podziała jak plaster. Ale to jak przyjmowanie ibuprofenu na nowotwór – oczywiście, że prezenty wywołają uśmiech na dziecięcych twarzach! Ale nikogo nie uleczą z faktycznej choroby, jaką jest brak bezpiecznego dorosłego, któremu  na nas zależy.  Który kocha, pójdzie w ogień, stanie się rzecznikiem, i który będzie przy nas każdego dnia, każdej nocy. Te dzieci potrzebują rodziny – bezpiecznej, prawidłowo modelującej i kochającej rodziny. Nie domu dziecka, nie placówki, nie wychowania zbiorowego z wychowawcami zmieniającymi się co dyżur. Potrzebują kochających, czułych i responsywnych opiekunów stałych: cioci, wujka, mamy lub taty.

Oczywiście nie każdy z nas ma w sobie zasoby, siłę i czas, aby się tego podjąć. Czasem więc nasza odpowiedź będzie negatywna: to nie dla nas. I ok. Ale namawiam wszystkich, aby przynajmniej się nad tym uczciwie zastanowili. Tak naprawdę. By przejrzeli stronę rodzinajestdladzieci.pl, uruchomili wyobraźnię, spróbowali zwizualizować swoje życie jako rodzica zastępczego. Znam bardzo wiele rodzin zastępczych i to są zwyczajni ludzie. Czasem piecza zdarzała się w ich życiu zupełnym przypadkiem. Czasem doszli do niej w trakcie wychowywania własnego dziecka z niepełnosprawnością i to otworzyło w nich okno. Czasem mieli już odchowane dzieci biologiczne i refleksję, że choć są spełnieni jako rodzice to nadal mają zasoby i potrzeby opiekuńcze. A czasem cierpieli latami z powodu niepłodności, kolejka adopcyjna się dłużyła i pewnego dnia wpadli na pomysł, że skoro i tak są na wieloletnim „przestojowym” to nic nie stoi na przeszkodzie, aby ten czas wypełnić pomocą dzieciom w potrzebie. I na ogół potem wsiąkali w rodzinną pieczę zastępczą.

Bo rodzinna piecza zastępcza uzależnia. Mimo wszystkich problemów z systemem, mimo kłód rzucanych pod nogi jest to jedno z najpiękniejszych zadań, jakich można się podjąć w życiu. Dające trwałą satysfakcję, dające spełnienie, dające przywilej obserwowania, jak skrzywdzone dziecko rozkwita pod czułą opieką. Dające głęboki sens egzystencjalny i poczucie, że mimo różnych błędów udała nam się w życiu jedna porządna i ważna rzecz: uratowaliśmy małego człowieka.

MK: Czym się różni piecza zastępcza od adopcji? 

AK: Adopcja jest rodzajem naturalizowanego rodzicielstwa. Dziecko otrzymuje nasze nazwisko i jest rozpoznawane przez państwo jako ‘nasze’. Po adopcji rodzina nie dostaje już żadnego wsparcia ani pomocy od państwa. Ale jest sobie również sama sterem, okrętem i żeglarzem; system przestaje się wtrącać. Rodzina zastępcza jest postrzegana przez system jako przystanek w podróży. Mówi się, że jest okresowa, tymczasowa. Podlega kontroli systemowej, odwiedza ją koordynator, ma obowiązek szkoleń, dzieci nie są ‘jej’ w tym sensie, że rodzice biologiczni nadal mają władzę rodzicielską – ograniczoną, czasem zawieszoną, ale mają. Jest też grupa dzieci, których rodzice stracili władzę rodzicielską, a które z różnych powodów nie mogły/nie chciały być adoptowane, więc do dorosłości mieszkają w rodzinie zastępczej. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że adopcja kończy roszczenia państwa i rodziny biologicznej, zaś rodzina zastępcza jest wciąż w zależności – od systemu i od rodziców biologicznych, jeśli ci nie utracili władzy. Równocześnie dziecko wychowywane przez rodzinę zastępczą – jeśli rodzice biologiczni utracą władzę – może być przez rodzinę zastępczą adoptowane i wtedy rodzina zastępcza ma prawne pierwszeństwo w adopcji. To powoduje, że wśród kandydatów na rodziców zastępczych jest pewna grupa, która podchodzi do rodzicielstwa zastępczego z nadzieją na późniejszą adopcję. Czasem tak się faktycznie staje, ale czasem nie, ponieważ polskie prawo mówi, że pierwszym celem umieszczenia dziecka w rodzinie zastępczej jest praca nad powrotem tego dziecka do rodziny biologicznej.

Od zawsze mnie dziwi, dlaczego tym celem nie jest po prostu bezpieczeństwo dziecka, ale to temat na zupełnie inną dyskusję. Mogę jedynie powiedzieć, że w Polsce dzieci przebywają w rodzinach zastępczych średnio 3 lata i 7 miesięcy, a więc bardzo długo. Sprawy o pozbawienie władzy trwają, sądy się nie spieszą, a dzieci czekają. Warto dodać, że rodzina zastępcza czasem – wcale nie tak rzadko – staje się jedyną i ostateczną rodziną dziecka, i w takich przypadkach różnica między taką rodziną zastępczą i adopcyjną bardzo się rozmywa. W praktyce ta różnica polega na tym, że rodzina zastępcza ma dostęp do świadczeń na dziecko (ok. 1000 zł miesięcznie) i systemu wsparcia (szkolenia, warsztaty, koordynator), które nie przysługuje rodzinom adopcyjnym. 

MK: Większość Czytelniczek_ów mojego bloga to rodzice lub osoby spodziewające się dziecka. Jak z Twojego doświadczenia wygląda podejmowanie decyzji o rodzicielstwie zastępczym, gdy w rodzinie są już dzieci biologiczne?

AK: To zależy. Zostawałam rodziną zastępczą, gdy moi synowie mieli odpowiednio 15 i 7 lat. Dużo rozmawialiśmy, wyrazili zgodę. Czas pokazał, że wejście do rzeki rodzicielstwa zastępczego jest tak naprawdę przejażdżką na rollercoasterze. Tu nic nie jest pewne. Ustawa mówi, że dzieci trafiają do rodziny zastępczej maksymalnie na 18 miesięcy i w tym czasie ich sytuacja prawna musi ulec rozwiązaniu – albo powrót do rodziców biologicznych, albo adopcja, albo decyzja o innym docelowym miejscu pobytu. To zupełnie nie działa, te terminy są tylko na papierze. Moi synowie, szczególnie najstarszy, wiele razy mieli pretensję, że obiecywaliśmy im „czasową pieczę zastępczą”, a tymczasem mijał już trzeci rok pobytu dzieci z nami. Pamiętam rozmowę z najstarszym synem, który wypomniał mi, że gdybym od początku mówiła, że zakładamy rodzinny dom dziecka i nastawiamy się na całe życie z dziećmi, inaczej poukładałby to sobie w głowie: na przykład pozwoliłby sobie od początku na głębokie więzi z dziećmi. Ale ja nie mogłam mu tego powiedzieć, bo sama nie miałam wtedy pojęcia, jak działa ten system. I naprawdę wierzyłam, że to co w ustawie jest święte. 

Co więc bym powiedziała osobom rozważającym założenie rodziny zastępczej i jednocześnie mającym swoje dzieci domowe? Po pierwsze – te nowe dzieci tylko na początku są nowe i obce, jest więc naturalne, że myśląc o rodzicielstwie zastępczym w pierwszym rzędzie troszczycie się o ‘domowe dzieci”. I to jest w porządku. Ale z czasem będziecie mieć jedynie swoje dzieci, bo wszystkie będą wasze. I dla każdego z nich trzeba być rzecznikiem oraz tarczą, bo wasze domowe dzieci mają całą sieć więzi z krewnymi i przyjaciółmi, a dla tych dzieci przyjętych często będziecie pierwszym bezpiecznym dorosłym, którego spotkały w swoim życiu. Nie wolno wam zawieść dziecięcego zaufania.

Po drugie: każde dziecko potrzebuje indywidualnej relacji z dorosłym. To oznacza, że dla każdego dziecka warto i trzeba wygospodarować czas ‘jeden do jednego’. Dla domowych dzieci jest to ważne, bo pomaga im przechodzić przez proces całkowitej rewolucji rodzinnej i daje poczucie, że nie wszystko się zmieniło – mama i tata wciąż są tylko dla nich, nawet jeśli rzadziej niż dotychczas. Ale są. I ten święty czas sam na sam też nadal jest. A dla dzieci przyjętych jest to ważne, bo nigdy nie mogą poczuć się jak obcy element, ktoś na doczepkę i doświadczający rodziny przez szybę.

Po trzecie: warto dbać o naturalność zmian. To oznacza, że dzieci przychodzące do rodziny powinny być młodsze od najmłodszego dziecka ‘domowego’, tak jak ma to miejsce w sytuacji ciąży – najnowszy członek rodziny jest zawsze najmłodszy. Trzymanie się tej zasady (choć znam też wyjątki od niej, i to pozytywne) pozwala z dużym prawdopodobieństwem złagodzić konflikty między dziećmi dotyczące ‘pozycji w stadzie’.

MK: Będę adwokatem diabła. Co jakiś czas słyszymy historie o rodzinach zastępczych, które źle traktowały powierzone im dzieci, traktując je jako źródło zarobku. Po co nam więc w ogóle rodzicielstwo zastępcze, skoro istnieją nowoczesne domy dziecka i ośrodki preadopcyjne pełne chętnych do opieki nad niemowlakami wolontariuszy? Są przecież bezpieczniejsze, mają doskonale wykształconą kadrę, można sprawować nad nimi nadzór.

AK: Żaden człowiek nie powinien mieszkać w instytucji – po prostu. Tak jak nikt z nas nie mieszka w gmachu ZUSu, bibliotece uniwersyteckiej ani na komendzie głównej policji, tak samo nadanie instytucji szyldu „dom” nie sprawi, że stanie się ona domem. Tym, co konstytuuje dom jest więź emocjonalna pomiędzy jego mieszkańcami. Na ogół nazywamy tę sytuację „rodziną”. Może być heteronormatywna, może być nieheteronormatywna, złożona z dziadków, samotnej matki lub samotnego ojca, może być wielodzietna albo 2 + 1. Ba, może nawet nie być spokrewniona. Jeśli jednak jest tam wzajemna troska, miłość, a w przypadku najmłodszych jej członków – stała bliskość tego samego dorosłego, stabilność, bezpieczna więź i czułość, będzie to bez wątpienia rodzina. Niezależnie od przymiotnika, którego użyjemy: biologiczna, adopcyjna, zastępcza, patchworkowa. Placówka nie jest i nigdy nie będzie środowiskiem rodzinnym. Nie ma znaczenia, jak doskonale wykształcona jest kadra i jak wiele ma w sobie oddania. Żadna kadra nie jest w stanie obejść tego, co stanowi o instytucjonalizacji: zmiany opiekunów. Ataku zmieniających się dźwięków, bodźców i zapachów, które dla układu nerwowego najmłodszych dzieci czyli niemowlaków, są po prostu zabójcze. W latach 50-tych XX wieku Joyce i John Robertsonowie, badacze, psychoanalitycy i pracownicy socjalni, zrobili serię filmów dla potrzeb badań. Filmowali w nich małe dzieci, które z różnych powodów musiały zostać rozłączone z rodzicami i były umieszczane w szpitalach lub domach dziecka. Interesowały ich reakcje emocjonalne dzieci na umieszczenie w instytucji, w której nie miały nikogo bliskiego ani stałego. To były małe dzieci, roczne, dwuletnie. Robertsonowie dzięki tej dokumentacji opisali triadę: Protest, Rozpacz, Utrata Nadziei. O ile na początku umieszczenia w placówce małe dzieci miały jeszcze siłę walczyć i domagać się powrotu rodziców, po kilku dniach wchodziły w fazę całkowitej rozpaczy, a po niej nadchodziła faza poddania się – wyłączenia emocjonalnego, dystansu, utraty nadziei. Nie chodziło jedynie o rozłąkę z rodzicami, ale też o to – co te nagrania obrazują w sposób wstrząsający – że opuszczone dzieci próbowały się zwracać do bezpiecznych i responsywnych opiekunek. I faktycznie dostawały od nich ukojenie. Tylko że po kilku godzinach te opiekunki wychodziły z pracy, a na ich miejsce przychodziła nowa zmiana. Dzieci były kompletnie pozbawione możliwości związania z bezpiecznym dorosłym. I to jest to, co dzieje się również dziś, w roku 2020 w Polsce, gdzie wciąż mamy domy małego dziecka i ośrodki preadopcyjne. Mają piękne meble, tapety i miękką pościel. Ale personel zmienia się tam tak samo, jak kiedyś się zmieniał w bidulu-molochu, bo cechą instytucji jest to, że się w nich pracuje, a nie prowadzi życie rodzinne. Dlatego osobiście przechodzą mnie ciarki, kiedy słyszę o kangurujących wolontariuszach. Tak, wiem że chcą dobrze. Że są świetnymi ludźmi. Ale z perspektywy dzieci i rozwoju dziecięcego mózgu, każdy taki wolontariusz dodatkowo zaburza dziecko pojawiając się w jego życiu i znikając, zupełnie jak opiekunki nagrywane przez Robertsonów 70 lat temu. Bo one też były miłe i troskliwe. Tylko było ich kilkanaście, zamiast jednej przez całą dobę i siedem dni w tygodniu. I dlatego znaczna część dzieci ‘poplacówkowych’ ma zespół zaburzonych więzi, z którym zmaga się przez resztę życia.

Co do nadużyć w rodzinach zastępczych – tak, zdarzają się. Przemoc się zdarza w rodzinach biologicznych, w placówkach i w rodzinach zastępczych też. Tylko to nie jest argument przeciwko rodzinom, a przeciwko przemocy. 

MK: Co jest najtrudniejsze w rodzicielstwie zastępczym? Czego sobie życzysz odnośnie rodzicielstwa zastępczego?

AK: Najtrudniejsza jest moim zdaniem odwaga i znalezienie w sobie siły do właściwego rozpoznania: dla kogo robimy rodzinną pieczę zastępczą? I podążenie za odpowiedzią.

Jak wyżej wspomniałam, wchodziliśmy z mężem w rodzicielstwo zastępcze nastawiając się na rodzinę krótkoterminową typu pogotowia rodzinnego. Stało się zupełnie inaczej: nasze dzieci, jak tysiące innych, zawisły w systemie. Czas oczekiwania na sprawę w sądzie rodzinnym wynosił rok, raz wyniósł półtora roku. Przyglądałam się temu widząc, jak ten czas wpływa na dzieci: moi synowie byli w coraz większym rozdarciu, bo wisiało nad nimi widmo rozstania z zastępczym rodzeństwem, zaś moje dzieci zastępcze coraz głośniej formułowały najważniejsze pytania: gdzie jest nasz dom? Do kogo należymy? Kim jesteśmy? Te pytania w końcu przekształciły się w żądania: „ciociu, powiedz panu sędziemu, że tu jest nasza rodzina i my nigdzie stąd nie pójdziemy”, „ciociu, jeśli ktoś mnie stąd zabierze to ja wrócę – ja wiem, jak wrócić. Trzeba wysiąść na przystanku, iść prosto, skręcić w prawo, minąć dwa stawy i potem jest nasza ulica”, „ciociu, ty mnie nigdy nie oddasz, prawda? Nie pozwolisz na to, prawda?”.

Po dwóch latach tej wesołej polki uznałam, że czas, żebym z kolei ja odpowiedziała sobie na najważniejsze pytanie: komu służę? Systemowi czy dzieciom? Odpowiedź była prosta, choć jej wyartykułowanie wymagało odwagi  do przeciwstawienia się systemowi– służę zawsze dzieciom, więc nie wolno mi ich zdradzić. I mimo iż do końca słyszałam, że moje dzieci pięknie by sobie poradziły w adopcji przez zupełnie obcą rodzinę – a mówiły to osoby z ośrodków adopcyjnych i pracujące w centrum pomocy rodzinie, które nigdy moich dzieci nie widziały na oczy, nie mówiąc już o rozmowie z nimi – doskonale wiedziałam, że to po pierwsze jest ściema, a po drugie, że moją rolą jako matki zastępczej jest być tarczą dla moich dzieci chroniącą je przez kolejną traumą. Więc nią zostałam.

Bardzo  martwią mnie opowieści niektórych rodzin zastępczych, które z zachwytem opowiadają, jak to utrzymują powierzone im dziecko w oczekiwaniu na ‘nową mamę i nowego tatę’, a to oczekiwanie trwa pięć lat. Bo tyle się reguluje sytuacja dziecka. Zadaję wtedy zawsze pytanie: zaraz, kochana, to gdzie to dziecko mieszka od pięciu lat? W rodzinie czy w dworcowej poczekalni? Uważam, że nie można robić małym ludziom takich rzeczy. Nie można ich zawieszać latami i udawać, że to nic dla nich nie znaczy. Znaczy. Znaczy to, że przez trzy lata w przedszkolu śpiewają piosenki z okazji Dnia Matki, nie mając komu zanieść laurki. Bo ta biologiczna poszła w siną dal, a ta zastępcza – w imię źle pojmowanej lojalności wobec systemu – nie zechciała wejść w rolę matki i ukoić potrzeby przynależności dziecka.  To nie jest moja piecza. Moja piecza to stać przy dziecku, nie przy urzędnikach. Takich rodzin zastępczych życzę sobie na najbliższy rok i na zawsze.

MK: Dziękuję za rozmowę.

Wykład „Gdy maluch urodzi się chory”

Wykład „Gdy maluch urodzi się chory”

W lipcu 2020 roku wysłałam swojej społeczności newsletter, informujący o tym, co nowego w Wymagajace.pl. Napisałam o tym, że zaczynam przygodę z wydawaniem szkoleń czy kursów online autorstwa innych ekspertów. Prosiłam odbiorców o podzielenie się swoimi refleksjami na ten temat.

Odpisała Lena:

Jeśli mogę zasugerować temat, który zainteresowałyby mnie z mojej aktualnej perspektywy, to jest to kwestia przygotowania psychicznego na powitanie dziecka, któremu w okresie prenatalnym postawiono diagnozę o wadach rozwojowych. W przypadku dziecka, którego się właśnie spodziewam jest to wada mózgu. Materiałów po polsku nie znalazłam zbyt wiele, a na pewno nie tyle, aby poczuć się wsparta, silniejsza czy jakkolwiek przygotowana.

Działo się na to długo przed wyrokiem TK czy Strajkiem Kobiet. Zaczęłam działać. 

Rocznie w Polsce rodzi się ponad 10 tysięcy dzieci z wadami wrodzonymi. Sama nie wiedziałam, gdzie mogłabym odesłać po wsparcie kogoś, kto szukałby sposobu na poradzenie sobie mentalnie z taką diagnozą otrzymaną jeszcze w ciąży.

Nie jestem ekspertką od interwencji kryzysowej, pracy z parą czy rodziną. Dlatego w roli wykładowczyń zaprosiłam dwie wspaniałe psycholożki z doświadczeniem klinicznym dr Jagodę Sikorę oraz mgr Karlę Orban.

mgr Karla Orban – psycholog, od ponad dekady pracuje z dziećmi i rodzinami. Pracuje i kształci się w podejściu systemowym, ze szczególnym uwzględnieniem teorii więzi oraz Porozumienia Bez Przemocy.

Dzięki odbyciu szeregu szkoleń zarówno z zakresu terapii poznawczo-behawioralnej, jak i NVC na rozwój dziecka patrzy wieloaspektowo. Udziela wsparcia w ramach własnej praktyki psychologicznej, superwizuje przedszkola i szkoły oraz prowadzi warsztaty dla rodziców i nauczycieli.

Jej główny obszar zainteresowań to regulacja procesów fizjologicznych u dzieci oraz wspieranie rodzin i dzieci w chorobach somatycznych.

Prywatnie mężatka i mama trójki trójjęzycznych dzieci.

dr Jagoda Sikora – psycholog dziecięcy w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej dzieci i młodzieży oraz doktor psychologii. Uwielbia swoją pracę i z chęcią wspiera dzieci i rodziców w radzeniu sobie z wyzwaniami, które stają na ich drodze. Posiada doświadczenie w pracy klinicznej, które zdobywała, pracując z dziećmi i młodzieżą między innymi w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka oraz licznych placówkach wsparcia ambulatoryjnego i dziennego. Pracuje na Uniwersytecie Śląskim w Instytucie Psychologii na stanowisku adiunkta.

Ukończyła dwa poziomy szkolenia certyfikacyjnego z podejścia Self-Reg (metody samoregulacji), studium terapii dzieci i młodzieży oraz kurs podstawowy podejścia skoncentrowanego na rozwiązaniach TSR. Odbyła liczne szkolenia z zakresie pracy interwencyjnej i diagnostycznej z dziećmi i młodzieżą. Prywatnie jest żoną jednego męża i mamą trójki chłopców, którzy stale motywują ją do rozwoju.

Jagoda i Karla nagrały dla mnie wykład „Gdy maluch urodzi się chory”, w którym dzielą się informacjami o tym:

  • jak przebiega adaptacja do trudnych i nowych informacji;
  • jak reagujemy na stres;
  • jak sobie radzić z emocjami  i myślami, które się pojawiają na różnych etapach;
  • jakie strategie redukcji napięcia mogą być pomocne;
  • jak budować sieć wsparcia i mówić innym, czego potrzebujesz;
  • jak poradzić sobie z chęcią wyszukiwania informacji o chorobie dziecka i niepewnością;
  • czym są zasoby i jak z nich korzystać;
  • jak partnerzy mogą różnić się w swoim przeżywaniu choroby malucha i jak się w tej różnorodności wspierać;
  • jak opiekować się pozostałymi dziećmi, ile im mówić, czego im potrzeba;
  • jak wspierać rodziców po diagnozie, jakie słowa koją, a jakie bolą i czym jest towarzyszenie.

Zobacz, co o wykładach mówią ich autorki:

Nie wyobrażam sobie jednak sprzedawać tego typu treści. Udostępniam więc wykład za darmo.

Moją misją jest to aby wiedza i wsparcie Autorek trafiły do jak największego grona osób. Aby rodzice wiedzieli, w jaki sposób mogą sobie pomóc oraz by ich najbliżsi posiadali wiedzę, jak być wsparciem. 


Mam ogromną prośbę – prześlij informację na ten temat osobom, którym to wideo może się przydać. Udostępnij link do tego wykładu na swoich mediach społecznościowych. Powiedz o nim swojemu ginekologowi, położnej czy innym osobom, które spotykają się z parami spodziewającymi się dziecka. Wszystko po to, by ten wykład dotarł do osób, które go najbardziej potrzebują oraz do ich bliskich, którzy będą je wspierać. 

 

Otrzymaj dostęp do bezpłatnego wykładu „Gdy maluch urodzi się chory”:

Rytuał czytania przed snem – o czym warto pamiętać?

Rytuał czytania przed snem – o czym warto pamiętać?

Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem Trefl

Gdybym miała – na bazie doświadczenia zawodowego – określić, co poza nocnymi pobudkami jest najtrudniejsze w okołonocnych zmaganiach, powiedziałabym, że wieczory. Kładzenie dzieci do łóżek, przypominające walkę z ośmiornicami. Maluchy z oczami na zapałkach, dzielnie walczące, żeby przypadkiem nie odpocząć. Prośby, groźby, przekupstwa, rezygnacja. Wielu młodych agentów biega do ostatniej chwili, gdy wyładują im się baterie. I wtedy zaczyna się życie…  no chyba, że sami po drodze padniemy, usypiając maluchy (znam takich, którzy potrafią zasnąć przed dzieckiem w jego łóżku ;)).

Ależ to irytujące! Przecież o 18 już słaniało się na nogach. Dlaczego toczy wojnę o 20, zamiast wreszcie się położyć, po co się złości, zamiast wyciszać?! To wydaje się pozbawione sensu, a w wieczornym zmęczeniu nie jest trudno pomyśleć po raz kolejny „on robi mi to na złość!”. Prawda leży jednak gdzieś indziej. Trywialne, ale dzieci są po prostu… dziećmi.

Fragmentem mózgu, który dojrzewa najwolniej, aż do wczesnej dorosłości (sic!), jest grzbietowo-boczna kora przedczołowa. Odpowiada ona za tworzenie planów, podejmowanie decyzji, orientację w czasie, elastyczność na zmiany oraz kontrolę impulsów i emocji. Jeśli kiedyś JAKIMŚ CUDEM spędziliście pół nocy na oglądaniu nowego sezonu serialu, choć dobrze zdawaliście sobie sprawę, że to nie jest dobry moment na bycie wrakiem kolejnego poranka – tak, to właśnie tamten fragment kory mózgowej sobie odpuścił. Łatwo o to po caaaałym dniu. Silna wola jest jak mięsień – męczy się w ciągu dnia. Dlatego rano szykujemy sobie zdrowe śniadanie, a wieczorem opychamy się chipsami, obiecując sobie, że ZACZNĘ OD JUTRA. I zaczynamy, dopóki silna wolna się nam nie wyczerpie (u mnie to często okolice 13.00).

Wracając do dzieci: nie powinno nas dziwić, że mimo chęci współpracy małoletniemu znacznie trudniej niż dorosłemu zarządzać swoim czasem, emocjami i zasobami energetycznymi. Nie możemy oczekiwać, że zaplanuje z uśmiechem na ustach rytuał wieczorny, z pieśnią na cześć matki na ustach, będąc niewzruszonym wobec pokus w stylu: „tata wrócił późno, pobawmy się”, „woda z wanny jest taka pyszna, będę ją pił aż braknie”, „te auta serio teraz mnie interesują najbardziej”, „nie zrobiłam jeszcze dziś 10 000 kroków, czuję przemożną potrzebę biegania nago po mieszkaniu o 21”.

Nie oznacza to, że czas zakopać się pod kołdrą, opłakując stracone kolejne kilkanaście lat życia. Kolejnym krokiem po uświadomieniu sobie, że dzieci mają niedojrzałe mózgi, jest pogodzenie się z tym, że to MY, dorośli jesteśmy ich zewnętrzną korą przedczołową. I powoli nauczymy je planowania, organizacji, orientacji w czasie i kontroli impulsów. Ba, możemy je nawet nauczyć, że posiadanie rytuału wieczornego jest jedną z najlepszych inwestycji w zapobieganie nie tylko zaburzeniom snu, ale i innym trudnościom w zakresie zdrowia psychicznego.

I teraz wchodzę JA, cała na biało i mówię: pouczmy Wasze dzieci razem. Z kolekcją książek, które współtworzyłam – Dobranoc, Trefliki na noc (Wydawnictwo Trefl).

Tak wchodzę, na bogato, z całą kolekcją!

O historii powstania tej kolekcji opowiadałam TUTAJ. W skrócie: kolekcja Dobranoc, Trefliki na noc została stworzona nie tylko, by pomóc Wam zamienić wieczór w czas dobrej zabawy ze szczęśliwym zakończeniem. Ma za zadanie wspierać Was w kształtowaniu zdrowych nawyków przedsennych oraz ułatwić tworzenie Waszym dzieciom pozytywnych skojarzeń z zasypianiem.

Kolekcję kupisz TUTAJ

Większość osób, która ma pierwszy kontakt z kolekcją, mówi „Rany, ileż ten rytuał ma części!”. Uspokajam: rytuał nie musi składać się z absolutnie wszystkich punktów. Można dowolnie żonglować liczbą i kolejnością czynności.

  1. Oglądanie bajki
  2. Porządkowanie zabawek
  3. Przygotowanie pokoju do snu
  4. Kolacja
  5. Kąpiel
  6. Mycie zębów
  7. Zakładanie piżamy
  8. Wieczorne wygibasy
  9. Czytanie książeczki
  10. Rozmowa
  11. Przytulanie
  12. Kołysanka
  13. Gaszenie światła
  14. Sen

Zachęcam jednak, żeby już niemal od niemowlęctwa próbować wplatać w wieczory papierowe książki. Dlaczego tak upieram się przy książkach? Bo to jeden z tych elementów rytuału, który nie wymaga od nas kontaktu z ekranami. Jeden z tych, który rozwija mnóstwo kompetencji i umacnia więź. Jeden z tych, które możemy wykonywać przy punktowym świetle, niezaburzającym produkcji melatoniny. Rytuały, ich długość i zawartość zmienia się z wiekiem, ale czytanie lub słuchanie książek przed snem może z nami zostać aż do śmierci.

O czym warto pamiętać, wprowadzając czytanie / słuchanie książek do rytuału wieczornego dziecka?
  • Możesz zacząć już od noworodka, ba, nawet jeszcze w ciąży, czytając do brzucha. Maluch to słyszy i pozna głos rodzica po porodzie.
  • Tak, to przenudne, ale wiele dzieci uwielbia czytanie w kółko tej samej książki. Trochę jak w Rejsie, najbardziej lubimy to, co już znamy. Słuchanie znanych już historii daje nam poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo umożliwia zaśnięcie. Win – win (poza spadkiem dopaminy w mózgu rodzica, który czyta daną pozycja po raz trzysta siedemdziesiąty drugi).

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Trzylatek utrzymuje uwagę przeciętnie na max. 8 minut. Roczniak – o połowę krócej. Między – nomen omen – bajki należy włożyć te fantazje z czasów ciążowych, jak to dziecię lat półtora przytula się do nas, zastyga w ciszy, bezruchu i zachwycie, a my lecimy z 20-minutowym opisem przyrody z Nad Niemnem. Dlatego warto wybierać książki: a) krótkie; b) uwzględniające ruch (pokaż, dotknij, udawaj niedźwiedzia etc.). Niektórzy są w stanie skoncentrować się na słuchaniu, będąc w ruchu. Nie zniechęcajmy się! W kolekcji Dobranoc, Trefliki na noc wzięłyśmy to pod uwagę, i podrzuciłyśmy pomysły na zabawy uwzględniające ruch, stymulację zmysłu równowagi i czucia głębokiego.

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Dzieci poniżej 18 miesięcy są najczęściej żywiej zainteresowane mamlaniem stron niż ich oglądaniem. I to nie znaczy, że nasza latorośl wyrośnie na analfabetę, niedoceniającego korzyści z czytelnictwa. Kontakt z książką, nawet krótki, nawet dosłownie organoleptyczny też tworzy podwalinę pod dobre nawyki. Pozwólcie dzieciom mamlać książki, a doczekacie chęci pooglądania, a potem poczytania ich.

Książkę kupisz TUTAJ.

  • Nie mam na ten temat badań, ale jestem przekonana, że dla wielu osób słuchanie historii w formie audiobooka jest znacznie bardziej wyciszającym zajęciem niż samodzielne czytanie dokładnie tej samej książki. Widzę tu jakieś podobieństwo do wmontowanej w nasze mózgi preferencji do słuchania opowieści wieczorami, przy ognisku, jeszcze z czasów sprzed druku.

Książkę z audiobookiem kupisz TUTAJ

  • Jeśli czytanie zupełnie Wam nie podchodzi, wybierzcie inne elementy rytuału – byle bez ekranów elektronicznych na minimum godzinę przed snem. A do książek wróćcie po kilku miesiącach. Czasem różnica w podejściu dziecka do wieczornej lektury jest przeogromna!

Gdybyście na Święta potrzebowali podpowiedzieć Mikołajowi, gdzie szukać mądrych, bliskościowych książek dla dzieci od 18 miesięcy do 7 lat, to dajcie mu namiar na Wydawnictwo Trefl i współtworzoną przeze mnie kolekcję Dobranoc, Trefliki na noc.

Nie mogę Wam obiecać, że już pierwszego wieczoru, przy pierwszym kontakcie z kolekcją Wasze dzieci zasną godzinę wcześniej niż zwykle. Inwestycja w rytuał wieczorny jest długoterminowa, ale o wysokiej stopie zwrotu. Żadna ze mnie doradczyni finansowa, ale na inwestowaniu w relacje, zdrowie i sen trochę się znam. Więc rekomenduję całym sercem.

Książki ze współtworzonej przeze mnie kolekcji Dobranoc, Trefliki na noc kupisz TUTAJ.

Wpis zawiera linki afiliacyjne – jeśli z nich skorzystasz, kupując produkty, nie zapłacisz więcej, a właściciel sklepu podzieli się ze mną drobną częścią swojego zysku. Będzie to dla mnie również znak, że ufasz moim rekomendacjom.